"W trzydziestopięciolecie Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej dla turystów Stolicy i stołecznego województwa warszawskiego, oddany zostaje nowy szlak turystyczny. Wyznakowana czerwonym kolorem Warszawska Obwodnica Turystyczna przebiega wokół Warszawy przez najbardziej atrakcyjne tereny o dużych wartościach turystyczno-krajoznawczych. Szlak przeznaczony jest dla turystów pieszych i kolarzy." Takie są pierwsze słowa broszury opisującej "Warszawską Obwodnicę Turystyczną"* autorstwa Lechosława Herza i Wojciecha Krysińskiego wydanej w 1979 roku.
Pierwszy raz spotkałem się ze skrótem WOT kiedy czytałem o Krwawej Pętli. Jest to druga nazwa dla WOTa i aby cieszyć się tytułem osoby, która Krwawą Pętlę pokonała trzeba całą trasę przebyć w mniej niż 24 h. Ja jeszcze nie byłbym w stanie przejechać 243 km w tak krótkim czasie, dlatego postanowiłem podzielić trasę na dwa etapy: południowy ze startem w Rembertowie i metą w Nowej Dąbrowie (155 km) oraz północny, prowadzący z Nowej Dąbrowy do Rembertowa (88 km). Brak symetrii był spowodowany opiniami, iż południowa część jest łatwiejsza do pokonania oraz tym, że chciałem nocować na starym polu namiotowym przy kanale Łasica.
Miała być to pierwsza moja wycieczka rowerowa z obciążeniem, czyli z sakwami i całym sprzętem biwakowym. Ze względu na to, że jestem dużym facetem i moja masa netto jest prawie masą dopuszczalną dla mojego roweru, podjąłem decyzję o zakupie przyczepki Extrawheel, która miała dźwigać sakwy i na tej właśnie trasie przejść swój test.
Jako stary harcerz mam doświadczenie w podróżowaniu z plecakiem i namiotem, ale włóczęgę na rowerze dopiero rozpoczynam. Razem ze mną w trasę ruszył Paweł i jeszcze jeden kolega.
Start został wyznaczony na dzień 16 maja. Wyruszyłem o 10 rano, a chłopaki mieli wystartować godzinę później i mnie dogonić po drodze. Od samego początku zauważyłem, że na równej nawierzchni asfaltowej moja przyczepka wpada w poprzeczne wahania. Aby je tłumić musiałem zmieniać prędkość lub kadencję pedałowania. Na szczęście wystarczyła lekko nierówna droga i przyczepka jechała już prawidłowo.
Z Rembertowa ruszyłem na południe - zgodnie z oznaczeniami czerwonego szlaku. Już po 3 km trasa wprowadziła mnie do lasu i poruszałem się głównie polno-leśnymi drogami. Po kilku kilometrach jazdy dotarłem do drogi DK2 i tu musiałem trochę zmienić trasę. Na przełomie lat '70 i '80, kiedy szlak był wyznaczany, drogę można było przejść w dowolnym miejscu. Obecnie jest to możliwe tylko po pasach, jeżeli chce się jeszcze trochę pożyć. Tak to musiałem nadłożyć 1,5 km. Do "dwójki" szlak był wyraźny, niestety po przekroczeniu drogi trasa wyglądała na dawno przez nikogo nieużywaną. Była wręcz ledwie widoczna pośród szybko powracającej roślinności. Na szczęście już po kilometrze dotarłem do bardziej uczęszczanego duktu i nim się spostrzegłem dojechałem do Centrum Zdrowia Dziecka. Dalszy fragment trasy do Wiązownej już znałem z wcześniejszych moich przejażdżek rowerowych. Szlak wiódł poprzez las, niedaleko uroczych małych jeziorek i bagnisk ze sterczącymi w niebo kikutami brzóz. Tak dotarłem do Wiązownej, gdzie trzy razy pomyliłem się skręcając nie w tę stronę co trzeba. Kiedy w końcu udało mi się wyjechać z miejscowości tam, gdzie chciałem i przejechać na drugą stronę rzeki Mienia ruszyłem wzdłuż niej po czerwonych znaczkach na drzewach. Podążając meandrującą ścieżką czasem musiałem przenosić rower, bo było tak wąsko. Tu okazało się, że moja przyczepka w takich sytuacjach lubi się wyczepić.
Zdecydowanie polecam ten odcinek trasy, jest bardzo urokliwy i dostarcza emocji, zwłaszcza gdy jedzie się samą krawędzią niskiego wąwozu i trzeba uważać, by nie zakończyć trasy w wodzie.
Dalej szlak prowadził przez Mlądz, w którym przekroczyłem Świder i pojechałem dalej poprzez lasy, wygodnymi bitymi drogami, aż do Pogorzeli. Tam, po przejechaniu przez tory kolejowe, droga z twardej zmieniła się w mocno piaszczystą i nierzadko musiałem pchać rower. Tak dotarłem do bunkrów.
Zaraz za bunkrami dogonili mnie moi koledzy. Był to 42 km trasy, dalej jechaliśmy już we trzech. Po około dwóch kilometrach piaszczysta droga ustąpiła miejsca betonowym płytom, po których kontynuowaliśmy naszą wycieczkę, aż dojechaliśmy do Janowa. Kiedy wjechaliśmy na asfalt próbowaliśmy dociec czemu moja przyczepka wpada w ruch wahadłowy. Tak zawzięcie ją testowaliśmy, że nie zauważyliśmy, iż zjechaliśmy z wyznaczonego szlaku. Po dotarciu do Karczewia wykonaliśmy lekki zakręt ~340 stopni ;) i ruszyliśmy w kierunku Małego Otwocka. Wygodna asfaltowa droga pozwoliła przyspieszyć tempo jazdy. Ta sielanka trwała aż do Kępy Nadbrzeskiej, gdzie czarną drogę zamieniliśmy na trawiasty szczyt wału wiślanego. To znacznie zmniejszyło naszą prędkość podróży. Wysoka trawa i walka z nią uniemożliwiała podziwianie koryta Wisły. Całą uwagę trzeba było skupić na drodze. Chłopaki co jakiś czas musieli czekać na mnie, aż ich dogonię swoim trójkołowcem. Walka z trawą trwała do mostu na Wiśle pod Górą Kalwarią. Most ten nie ma właściwie żadnego chodnika, o ścieżce rowerowej nie wspominając. Musieliśmy jechać wąską główną drogą, gdzie co chwila wyprzedzały nas pędzące ciężarówki. Gdy moja prędkość zaczynała się zbliżać do 21 km/h czułem chybotanie przyczepki i musiałem zwalniać. Coś było nie tak, tylko co?
Wjazd na szczyt do Góry Kalwarii zaliczyłem tylko w 2/3 długości resztę dystansu musiałem popychać rower po kocich łbach, a chłopaki czekali na mnie po raz kolejny. Przy rynku zjedliśmy obiad, czyli kebaba z frytkami. Najedzeni ruszyliśmy dalej. Zaraz za cmentarzem żydowskim (wartym zobaczenia) skończyła się twarda droga. Od tego punktu przez 8 km toczyliśmy walkę z piachem. W pewnym momencie, brnąc przez sypki piach na najniższym biegu, zerwałem łańcuch. Już myślałem, że to będzie dla mnie koniec wyprawy, na szczęście Paweł miał skuwacz do łańcucha i po 20 minutach naprawy ruszyliśmy w drogę do Zalesia Górnego. Kolejne kilometry trasy wiodły leśnymi ścieżkami, a po przejechaniu wsi Łibskie znów pojawiła się polna droga z ubitej ziemi. Jechaliśmy cały czas na zachód, aż do Wólki Prackiej, gdzie nasza trasa zmieniła kierunek na północny. Była godzina 19 i już wiedzieliśmy, że nie mamy szans na dojechanie do planowanego miejsca noclegu przed zmierzchem. Zapadła decyzja, że jedziemy dokąd się da, a jak trafimy na zdatne do rozbicia namiotów miejsce to nocujemy. Tak po 7 km, po drodze mijając Magdalenkę, dojechaliśmy do Sękocina. Tam, przy okazji zakupów w sklepie, zasięgnęliśmy języka pytając o miejsce zdatne na nocleg. Trzy osoby namawiały nas do pogadania z księdzem, bo teren wokół kościoła jest ponoć ogromny, ale jakoś żaden z nas nie przejawiał zainteresowania pomysłem. Jeden z klientów sklepu polecił nam niedawno otwarte pole rekreacyjni-edukacyjne wybudowane przez Lasy Państwowe. Uprzejmy, acz lekko wstawiony jegomość, wskazał nam jak tam dojechać. Postanowiliśmy odnaleźć to pole, mimo nie do końca jasnych wskazówek.
Było już zupełnie ciemno, ja jechałem pierwszy, a moja przyczepka nierówno dociążona po zakupach w sklepie jeszcze bardziej się chybotała. Kiedy przejeżdżaliśmy przebudowywaną właśnie siódemkę moja przyczepka bardzo się rozchybotała. Pokonanie kolejnych kilkudziesięciu metrów poświęciłem na wyhamowanie tego chybotania. Gdy byłem już pewien, że opanowałem sytuację nastąpiło wypięcie przyczepki z dyszla. Moje trzecie koło odłączone od roweru, koziołkując zatrzymało się kilka metrów dalej. Na szczęście chłopaki wykazali się refleksem i nie doszło do kraksy. Był to pierwszy raz, kiedy przyczepka się wypięła przy pełnej prędkości i jak do tej pory jedyny. Po ponownym zamocowaniu mojego ogona ruszyliśmy dalej. Kiedy jechaliśmy do skraju lasu cały czas szukaliśmy skrętu na polanę, ale nigdzie go nie było. Zatrzymaliśmy się we w miarę bezpiecznym miejscu i zaczęliśmy przeszukiwać nasze elektroniczne mapy. Na szczęście jeden z moich towarzyszy miał bardzo dobrą mapę, na której było zaznaczone prawdopodobnie interesujące nas miejsce. Włączyliśmy całe nasze oświetlenie i skręciliśmy w zawaloną wyciętymi gałęziami wąską, leśną ścieżkę. Gdy jechaliśmy przez gęsty las drogę oświetlały jedynie nasze latarki.
Po kilkunastu minutach udało nam się dotrzeć na miejsce. Okazało się, że jest to teren o którym wspominał nam ów jegomość pod sklepem, choć wcześniej myśleliśmy, że już je minęliśmy.
Przy latarkach rozbijaliśmy namioty, rowery spięliśmy razem i przyczepiliśmy do jednej z tablic informacyjnych. Wiaty na polu były wyposażone w ławki i stolik na którym przygotowaliśmy kolację. Po posiłku poszliśmy spać. Ten dzień dał mi w kość i czułem się zmęczony. To był mój pierwszy raz, kiedy podróżowałem w stylu oblężniczym (objuczony z całym majdanem).
Tego dnia z zaplanowanych 155 km zrobiliśmy tylko 118 km wraz z dojazdem na punkt startu. Nie dało rady więcej. Jazda po ciemku nie jest przyjemna ani bezpieczna.
W świetle dnia nasze pole biwakowe okazało się bardzo dobrym miejscem. Wyposażone było w drewniane wiaty, miejsca na ogniska, a nawet były przygotowane kijki do pieczenia kiełbasek. Jedyne czego zabrakło to jakiejś latryny.
Na polu było klika tablic informacyjnych i gier edukacyjnych, choć jak widać nie wszystkie przetrwały próbę czasu. Po zjedzeniu śniadania i zwinięciu majdanu w dalsza drogę udało nam się wyruszyć dopiero około 9:30.
Ledwie ruszyliśmy, po przejechaniu 1,5 km nasz czerwony szlak, którym się poruszaliśmy został przecięty budową drogi ekspresowej S8. Zmuszeni byliśmy do cofnęliśmy się prawie pod samo pole namiotowe, aby kontynuować dalszą jazdę inną drogą. By pokonać budowaną drogę musieliśmy jechać asfaltem obok pędzących samochodów.
Pogoda nie zachwycała, było zimno i wietrznie nawet jak dla mnie. Po przejechaniu budowy zjechaliśmy na leśne dukty prowadzące przez lasy i łąki do samej Podkowy Leśnej. Dalej, aż do samej autostrady, jechaliśmy wygodnymi drogami przez wiele miejscowości po twardej nawierzchni i w małym ruchu aut. W Brwinowie próbowaliśmy z Pawłem kupić bilety na Pendolino relacji Warszawa-Gdańsk. Jakież było nasze zdziwienie, gdy pani kasjerka aby sprawdzić numer pociągu i inne potrzebne jej dane musiała z własnego smartfona wyszukać pociąg i dopiero mając te informacje wyszukać w systemie kolejowym. Niestety w pociągu nie było wolnych miejsc na rowery, więc po kilkunastu minutach bez biletów ruszyliśmy dalej. Kiedy dotarliśmy do autostrady wiał zimny, silny wiatr tzw. wmordewind. Zmarznięci zdecydowaliśmy się na wizytę w McDonaldzie przy autostradzie. Fastfood jest na terenie autostrady, odgrodzony płotem jak i ona sama. Aby się do niego dostać musieliśmy odbyć rozmowę przez domofon przy bramie technicznej i ze wszystkiego się wytłumaczyć. W Mc zjedliśmy coś ciepłego, popijając GORĄCĄ kawą i z poprawionym humorem ruszyliśmy dalej. Tym razem przy bramie nie musieliśmy się już tak dokładnie opowiadać. Na nasze nieszczęście droga wiodła cały czas przez odkryty teren, gdzie wiatr mógł w pełni pokazać co potrafi. Teraz doceniliśmy wcześniejszą podróż przez lasy, które chroniły nas przed nim.
Za Rokitnem czerwony szlak przecinał tory kolejowe linii Warszawa-Łowicz. W czasie wyznaczania szlaku nikt nie zawracał sobie głowy tym, że przecina on tory kolejowe niedaleko zakrętu z ograniczoną widocznością. Możliwe, że wtedy nawet nie było drzew które teraz tam rosły. Mój pojazd przez nasyp z torami musiał być przeniesiony na raty - na początku przyczepka, potem zaś sam rower. Dalsze 9 km przejechaliśmy polnymi duktami oraz pustymi asfaltami sporadycznie mijani przez kierowców. I tak dotarliśmy do Zaborowa.
Na końcu szlaku czerwonego, chwilę po 14, nastąpiła krótka seria fotek z czerwoną kropką. Musieliśmy podjąć decyzję czy jechać dalej 40 km do Modlina i wracać pociągiem do Warszawy, czy zawijać się i jechać już wprost do domu? Zapadła decyzja że kończymy i wracamy, a trasę dokończymy innym razem.
Drugiego dnia zrobiliśmy tylko 40 km trasy, a drugie 40 km to był powrót do domu. Czyli w sumie nie tak mało, ale zdecydowanie za mało, aby zaliczyć całą pętlę. Musieliśmy poszukać jeszcze innego terminu na dokończenie WOTa.
Dopiero w ostatni weekend czerwca udało nam się wyruszyć na dokończenie WOTa. Miałem dużo czasu, by przeanalizować i poszukać w sieci informacji czemu moja przyczepka się buja. Za wiele nie znalazłem, ale inaczej przepakowałem sakwy i zmieniłem oponę z szybkiej wysokociśnieniowej na szerszą z Decathlonu i bardzo słabo ją napompowałem. Stał się "cud" przyczepka przestała się chybotać ;)
Skoro mieliśmy dokończyć trasę postanowiliśmy ponownie wyruszyć z Rembertowa, tylko tyle, że w kierunku północnym na Modlin, nadal cały czas trzymając się czerwonego szlaku. Słyszeliśmy, że północna część szlaku jest trudniejsza, ale od początku szlak był twardy i bardzo szybko dotarliśmy do Zielonki. Zaraz za miastem wjechaliśmy do lasu, gdzie bywało już piaszczyście, ale nadal można było jechać. Gdy przekroczyliśmy DK8 las zrobił się wilgotniejszy, a droga twardsza. Tak dotarliśmy w okolice Zalewu Zegrzyńskiego. Tam tak dobrze się nam jechało, że po raz kolejny nie zauważyliśmy skrętu i dopiero po kilometrze jazdy zorientowaliśmy się, że zboczyliśmy z trasy ;). Szybka nawrotka i już bez przygód, po fragmencie wału, do Nieporętu. Tam natknęliśmy się na mostek nad kanałem Żerańskim. Mostek, a właściwie kładka, jest koszmarkiem architektonicznym - ciasna serpentyna podjazdu i zjazdu. Czy naprawdę nie można było inaczej tego zbudować?
Po wyjechaniu z Nieporętu ruszyliśmy dalej pośród lasów, aż dotarliśmy do Legionowa. Na obrzeżach tego miasta przy płocie jakiegoś składowiska materiałów sypkich zrobiliśmy przerwę na krótki popas. Jak się później okazało to tu nie zapiąłem paska od sakwy i gdzieś po drodze go zgubiłem. Najedzeni i w dobrych humorach, bo droga była wbrew zapowiedziom łatwa i przyjemna, ruszyliśmy dalej. Po 6 km przy skręcie z asfaltu na drogę szutrową moja przyczepka pociągnęła mnie i wylądowałem na glebie. Na szczęście poza kilkoma otarciami nic mi się nie stało.
Kolejnym etapem drogi było pokonanie Lasów Chotomowskich. Są one bardziej podmokłe i wszystkie postoje uprzykrzały nam chmary komarów. Dojeżdżając do Nowego Dworu Mazowieckiego postanowiliśmy na chwilę opuścić nasz czerwony szlak i uzupełnić zapasy w jakimś sklepie. Ja dodatkowo postój przed sklepem poświęciłem na wyczyszczenie się po wywrotce. Do Modlina było już tylko 6 kilometrów, a tam planowaliśmy zjeść obiad. W swej naiwności myśleliśmy że przy dworcu PKP, który zresztą obsługuje ruch kolejowy dla lotniska modlińskiego, znajdziemy jakąś jadłodajnię. Aby się tam dostać pokonaliśmy rampę nad torami i schody objuczeni w rowery z sakwami, a ja dodatkowo w przyczepkę. Po starabanieniu na sam dół przekonaliśmy się, jak bardzo byliśmy w błędzie co do możliwości gastronomicznych w tej okolicy. Nie było nic, po prostu Kononowicz.
Po fotce z czerwoną kropką na końcu szlaku ruszyliśmy ponownie przez kładkę (tym razem przyczepka pojechała windą) do centrum miasta w poszukiwaniu objazdu. Za radą tubylców dotarliśmy do sympatycznej pizzerii, w której najedliśmy się do syta. Z pełnymi brzuchami popedałowaliśmy ponownie przez Narew i Wisłę. Następnie wzdłuż królowej rzek polskich pojechaliśmy do Nowych Grochali, a za przewodnika tym razem służył szlak zielony. Tam skręciliśmy na południe, w kierunku granicy Kampinoskiego Parku Narodowego.
Kampinos przywitał nas szerokimi i twardymi duktami leśnymi. Kiedy nasze zielone znaczki spotkały się z żółtymi zmieniliśmy kolor naszego wskazidrogi. Dalej już, lekko piaszczystą drogą, pojechaliśmy, aż do Starej Dąbrowy, gdzie przyszło nam pokonać kilka wydm śródlądowych.
W Starej Dąbrowie minęliśmy chyba już opuszczoną (przynajmniej takie robiła wrażenie) starą szkołę instruktorów ZHP. Wiele wspomnień mam z tym obiektem i zawsze miło go wspominam, choć obecny stan nie wróży dobrze na przyszłość. W niedalekim sklepiku uzupełniliśmy płyny w sakwach i szutrówką ruszyliśmy w kierunku kanału Łasica.
Kiedyś można było się tu kąpać i pamiętam, że nieraz brodziliśmy w mulistym dnie w wodzie niemalże do pasa. Po powrocie do domu przeszukałem sieć i dowiedziałem się, że taki stan rzeczy jest prawidłowy. W 2013 roku został uruchomiony program "Kampinoskie Bagna", którego zadaniem jest zatrzymanie wody w parku i właśnie dlatego Łasica jest tak sucha. Kolejne 5 km pokonaliśmy mało uczęszczanym, a przez to zarośniętym żółtym szlakiem. Tak dojechaliśmy do polany, przy której mieliśmy nocować. Była dopiero siódma wieczór, co o tej porze roku oznaczało, że do zmierzchu mamy jeszcze 3 godziny. Totalny brak zasięgu w naszych telefonach przekonał nas do podjęcia decyzji o zaniechaniu noclegu i powrotu do domów. Droga do Leszna była mocno piaszczysta, na szczęście równolegle do niej biegła dość twarda ścieżka, którą pojechaliśmy. W Lesznie, w sklepie po raz kolejny tego dnia uzupełniliśmy zapas kalorii. Ostatnie 9 km trasy do Zaborowa wiodło dobrymi ścieżkami pośród lasu lub samym jego skrajem.
Była 20:31 kiedy dotarliśmy do czerwonej i niebieskiej kropki w Zaborowie. Oznaczały one zakończenia szlaków. Tak to domknęliśmy pętlę WOTa ;).
Całą pętlę pokonaliśmy w trzech etapach. Razem przejechaliśmy 267,6 km w 26,5 godziny + 89,66 km dojazdów na start i powrotów do domu. Ostatniego dnia ustanowiłem swój rekordowy dystans dzienny na 157 km ;)
Cóż, może i nie zasłużyliśmy na odznakę Krwawej Pętli (całą trasę trzeba pokonać w mniej niż 24h za jednym razem), ale jestem bardzo zadowolony z przejechania tej wspaniałej trasy. Polecam ją każdemu.
Pierwszy raz spotkałem się ze skrótem WOT kiedy czytałem o Krwawej Pętli. Jest to druga nazwa dla WOTa i aby cieszyć się tytułem osoby, która Krwawą Pętlę pokonała trzeba całą trasę przebyć w mniej niż 24 h. Ja jeszcze nie byłbym w stanie przejechać 243 km w tak krótkim czasie, dlatego postanowiłem podzielić trasę na dwa etapy: południowy ze startem w Rembertowie i metą w Nowej Dąbrowie (155 km) oraz północny, prowadzący z Nowej Dąbrowy do Rembertowa (88 km). Brak symetrii był spowodowany opiniami, iż południowa część jest łatwiejsza do pokonania oraz tym, że chciałem nocować na starym polu namiotowym przy kanale Łasica.
Miała być to pierwsza moja wycieczka rowerowa z obciążeniem, czyli z sakwami i całym sprzętem biwakowym. Ze względu na to, że jestem dużym facetem i moja masa netto jest prawie masą dopuszczalną dla mojego roweru, podjąłem decyzję o zakupie przyczepki Extrawheel, która miała dźwigać sakwy i na tej właśnie trasie przejść swój test.
Jako stary harcerz mam doświadczenie w podróżowaniu z plecakiem i namiotem, ale włóczęgę na rowerze dopiero rozpoczynam. Razem ze mną w trasę ruszył Paweł i jeszcze jeden kolega.
Dzień 1
Start został wyznaczony na dzień 16 maja. Wyruszyłem o 10 rano, a chłopaki mieli wystartować godzinę później i mnie dogonić po drodze. Od samego początku zauważyłem, że na równej nawierzchni asfaltowej moja przyczepka wpada w poprzeczne wahania. Aby je tłumić musiałem zmieniać prędkość lub kadencję pedałowania. Na szczęście wystarczyła lekko nierówna droga i przyczepka jechała już prawidłowo.
Z Rembertowa ruszyłem na południe - zgodnie z oznaczeniami czerwonego szlaku. Już po 3 km trasa wprowadziła mnie do lasu i poruszałem się głównie polno-leśnymi drogami. Po kilku kilometrach jazdy dotarłem do drogi DK2 i tu musiałem trochę zmienić trasę. Na przełomie lat '70 i '80, kiedy szlak był wyznaczany, drogę można było przejść w dowolnym miejscu. Obecnie jest to możliwe tylko po pasach, jeżeli chce się jeszcze trochę pożyć. Tak to musiałem nadłożyć 1,5 km. Do "dwójki" szlak był wyraźny, niestety po przekroczeniu drogi trasa wyglądała na dawno przez nikogo nieużywaną. Była wręcz ledwie widoczna pośród szybko powracającej roślinności. Na szczęście już po kilometrze dotarłem do bardziej uczęszczanego duktu i nim się spostrzegłem dojechałem do Centrum Zdrowia Dziecka. Dalszy fragment trasy do Wiązownej już znałem z wcześniejszych moich przejażdżek rowerowych. Szlak wiódł poprzez las, niedaleko uroczych małych jeziorek i bagnisk ze sterczącymi w niebo kikutami brzóz. Tak dotarłem do Wiązownej, gdzie trzy razy pomyliłem się skręcając nie w tę stronę co trzeba. Kiedy w końcu udało mi się wyjechać z miejscowości tam, gdzie chciałem i przejechać na drugą stronę rzeki Mienia ruszyłem wzdłuż niej po czerwonych znaczkach na drzewach. Podążając meandrującą ścieżką czasem musiałem przenosić rower, bo było tak wąsko. Tu okazało się, że moja przyczepka w takich sytuacjach lubi się wyczepić.
Zdecydowanie polecam ten odcinek trasy, jest bardzo urokliwy i dostarcza emocji, zwłaszcza gdy jedzie się samą krawędzią niskiego wąwozu i trzeba uważać, by nie zakończyć trasy w wodzie.
Pośród chaszczy natknąłem się na piękny dąb, który jest oznaczony jako pomnik przyrody.
Na ściętym pniu rosło kilka grzybów.
Dalej szlak prowadził przez Mlądz, w którym przekroczyłem Świder i pojechałem dalej poprzez lasy, wygodnymi bitymi drogami, aż do Pogorzeli. Tam, po przejechaniu przez tory kolejowe, droga z twardej zmieniła się w mocno piaszczystą i nierzadko musiałem pchać rower. Tak dotarłem do bunkrów.
Tutaj rower częściej pchałem niż na nim jechałem.
Zaraz za bunkrami dogonili mnie moi koledzy. Był to 42 km trasy, dalej jechaliśmy już we trzech. Po około dwóch kilometrach piaszczysta droga ustąpiła miejsca betonowym płytom, po których kontynuowaliśmy naszą wycieczkę, aż dojechaliśmy do Janowa. Kiedy wjechaliśmy na asfalt próbowaliśmy dociec czemu moja przyczepka wpada w ruch wahadłowy. Tak zawzięcie ją testowaliśmy, że nie zauważyliśmy, iż zjechaliśmy z wyznaczonego szlaku. Po dotarciu do Karczewia wykonaliśmy lekki zakręt ~340 stopni ;) i ruszyliśmy w kierunku Małego Otwocka. Wygodna asfaltowa droga pozwoliła przyspieszyć tempo jazdy. Ta sielanka trwała aż do Kępy Nadbrzeskiej, gdzie czarną drogę zamieniliśmy na trawiasty szczyt wału wiślanego. To znacznie zmniejszyło naszą prędkość podróży. Wysoka trawa i walka z nią uniemożliwiała podziwianie koryta Wisły. Całą uwagę trzeba było skupić na drodze. Chłopaki co jakiś czas musieli czekać na mnie, aż ich dogonię swoim trójkołowcem. Walka z trawą trwała do mostu na Wiśle pod Górą Kalwarią. Most ten nie ma właściwie żadnego chodnika, o ścieżce rowerowej nie wspominając. Musieliśmy jechać wąską główną drogą, gdzie co chwila wyprzedzały nas pędzące ciężarówki. Gdy moja prędkość zaczynała się zbliżać do 21 km/h czułem chybotanie przyczepki i musiałem zwalniać. Coś było nie tak, tylko co?
Wjazd na szczyt do Góry Kalwarii zaliczyłem tylko w 2/3 długości resztę dystansu musiałem popychać rower po kocich łbach, a chłopaki czekali na mnie po raz kolejny. Przy rynku zjedliśmy obiad, czyli kebaba z frytkami. Najedzeni ruszyliśmy dalej. Zaraz za cmentarzem żydowskim (wartym zobaczenia) skończyła się twarda droga. Od tego punktu przez 8 km toczyliśmy walkę z piachem. W pewnym momencie, brnąc przez sypki piach na najniższym biegu, zerwałem łańcuch. Już myślałem, że to będzie dla mnie koniec wyprawy, na szczęście Paweł miał skuwacz do łańcucha i po 20 minutach naprawy ruszyliśmy w drogę do Zalesia Górnego. Kolejne kilometry trasy wiodły leśnymi ścieżkami, a po przejechaniu wsi Łibskie znów pojawiła się polna droga z ubitej ziemi. Jechaliśmy cały czas na zachód, aż do Wólki Prackiej, gdzie nasza trasa zmieniła kierunek na północny. Była godzina 19 i już wiedzieliśmy, że nie mamy szans na dojechanie do planowanego miejsca noclegu przed zmierzchem. Zapadła decyzja, że jedziemy dokąd się da, a jak trafimy na zdatne do rozbicia namiotów miejsce to nocujemy. Tak po 7 km, po drodze mijając Magdalenkę, dojechaliśmy do Sękocina. Tam, przy okazji zakupów w sklepie, zasięgnęliśmy języka pytając o miejsce zdatne na nocleg. Trzy osoby namawiały nas do pogadania z księdzem, bo teren wokół kościoła jest ponoć ogromny, ale jakoś żaden z nas nie przejawiał zainteresowania pomysłem. Jeden z klientów sklepu polecił nam niedawno otwarte pole rekreacyjni-edukacyjne wybudowane przez Lasy Państwowe. Uprzejmy, acz lekko wstawiony jegomość, wskazał nam jak tam dojechać. Postanowiliśmy odnaleźć to pole, mimo nie do końca jasnych wskazówek.
Było już zupełnie ciemno, ja jechałem pierwszy, a moja przyczepka nierówno dociążona po zakupach w sklepie jeszcze bardziej się chybotała. Kiedy przejeżdżaliśmy przebudowywaną właśnie siódemkę moja przyczepka bardzo się rozchybotała. Pokonanie kolejnych kilkudziesięciu metrów poświęciłem na wyhamowanie tego chybotania. Gdy byłem już pewien, że opanowałem sytuację nastąpiło wypięcie przyczepki z dyszla. Moje trzecie koło odłączone od roweru, koziołkując zatrzymało się kilka metrów dalej. Na szczęście chłopaki wykazali się refleksem i nie doszło do kraksy. Był to pierwszy raz, kiedy przyczepka się wypięła przy pełnej prędkości i jak do tej pory jedyny. Po ponownym zamocowaniu mojego ogona ruszyliśmy dalej. Kiedy jechaliśmy do skraju lasu cały czas szukaliśmy skrętu na polanę, ale nigdzie go nie było. Zatrzymaliśmy się we w miarę bezpiecznym miejscu i zaczęliśmy przeszukiwać nasze elektroniczne mapy. Na szczęście jeden z moich towarzyszy miał bardzo dobrą mapę, na której było zaznaczone prawdopodobnie interesujące nas miejsce. Włączyliśmy całe nasze oświetlenie i skręciliśmy w zawaloną wyciętymi gałęziami wąską, leśną ścieżkę. Gdy jechaliśmy przez gęsty las drogę oświetlały jedynie nasze latarki.
Po kilkunastu minutach udało nam się dotrzeć na miejsce. Okazało się, że jest to teren o którym wspominał nam ów jegomość pod sklepem, choć wcześniej myśleliśmy, że już je minęliśmy.
Przy latarkach rozbijaliśmy namioty, rowery spięliśmy razem i przyczepiliśmy do jednej z tablic informacyjnych. Wiaty na polu były wyposażone w ławki i stolik na którym przygotowaliśmy kolację. Po posiłku poszliśmy spać. Ten dzień dał mi w kość i czułem się zmęczony. To był mój pierwszy raz, kiedy podróżowałem w stylu oblężniczym (objuczony z całym majdanem).
Tego dnia z zaplanowanych 155 km zrobiliśmy tylko 118 km wraz z dojazdem na punkt startu. Nie dało rady więcej. Jazda po ciemku nie jest przyjemna ani bezpieczna.
Dzień 2
Wstaliśmy późno, dopiero około ósmej. Poranek przywitał nas chłodem i zapowiedzią deszczu.
W świetle dnia nasze pole biwakowe okazało się bardzo dobrym miejscem. Wyposażone było w drewniane wiaty, miejsca na ogniska, a nawet były przygotowane kijki do pieczenia kiełbasek. Jedyne czego zabrakło to jakiejś latryny.
Na polu było klika tablic informacyjnych i gier edukacyjnych, choć jak widać nie wszystkie przetrwały próbę czasu. Po zjedzeniu śniadania i zwinięciu majdanu w dalsza drogę udało nam się wyruszyć dopiero około 9:30.
Ledwie ruszyliśmy, po przejechaniu 1,5 km nasz czerwony szlak, którym się poruszaliśmy został przecięty budową drogi ekspresowej S8. Zmuszeni byliśmy do cofnęliśmy się prawie pod samo pole namiotowe, aby kontynuować dalszą jazdę inną drogą. By pokonać budowaną drogę musieliśmy jechać asfaltem obok pędzących samochodów.
Pogoda nie zachwycała, było zimno i wietrznie nawet jak dla mnie. Po przejechaniu budowy zjechaliśmy na leśne dukty prowadzące przez lasy i łąki do samej Podkowy Leśnej. Dalej, aż do samej autostrady, jechaliśmy wygodnymi drogami przez wiele miejscowości po twardej nawierzchni i w małym ruchu aut. W Brwinowie próbowaliśmy z Pawłem kupić bilety na Pendolino relacji Warszawa-Gdańsk. Jakież było nasze zdziwienie, gdy pani kasjerka aby sprawdzić numer pociągu i inne potrzebne jej dane musiała z własnego smartfona wyszukać pociąg i dopiero mając te informacje wyszukać w systemie kolejowym. Niestety w pociągu nie było wolnych miejsc na rowery, więc po kilkunastu minutach bez biletów ruszyliśmy dalej. Kiedy dotarliśmy do autostrady wiał zimny, silny wiatr tzw. wmordewind. Zmarznięci zdecydowaliśmy się na wizytę w McDonaldzie przy autostradzie. Fastfood jest na terenie autostrady, odgrodzony płotem jak i ona sama. Aby się do niego dostać musieliśmy odbyć rozmowę przez domofon przy bramie technicznej i ze wszystkiego się wytłumaczyć. W Mc zjedliśmy coś ciepłego, popijając GORĄCĄ kawą i z poprawionym humorem ruszyliśmy dalej. Tym razem przy bramie nie musieliśmy się już tak dokładnie opowiadać. Na nasze nieszczęście droga wiodła cały czas przez odkryty teren, gdzie wiatr mógł w pełni pokazać co potrafi. Teraz doceniliśmy wcześniejszą podróż przez lasy, które chroniły nas przed nim.
Za Rokitnem czerwony szlak przecinał tory kolejowe linii Warszawa-Łowicz. W czasie wyznaczania szlaku nikt nie zawracał sobie głowy tym, że przecina on tory kolejowe niedaleko zakrętu z ograniczoną widocznością. Możliwe, że wtedy nawet nie było drzew które teraz tam rosły. Mój pojazd przez nasyp z torami musiał być przeniesiony na raty - na początku przyczepka, potem zaś sam rower. Dalsze 9 km przejechaliśmy polnymi duktami oraz pustymi asfaltami sporadycznie mijani przez kierowców. I tak dotarliśmy do Zaborowa.
Na końcu szlaku czerwonego, chwilę po 14, nastąpiła krótka seria fotek z czerwoną kropką. Musieliśmy podjąć decyzję czy jechać dalej 40 km do Modlina i wracać pociągiem do Warszawy, czy zawijać się i jechać już wprost do domu? Zapadła decyzja że kończymy i wracamy, a trasę dokończymy innym razem.
Drugiego dnia zrobiliśmy tylko 40 km trasy, a drugie 40 km to był powrót do domu. Czyli w sumie nie tak mało, ale zdecydowanie za mało, aby zaliczyć całą pętlę. Musieliśmy poszukać jeszcze innego terminu na dokończenie WOTa.
Dzień 3
Dopiero w ostatni weekend czerwca udało nam się wyruszyć na dokończenie WOTa. Miałem dużo czasu, by przeanalizować i poszukać w sieci informacji czemu moja przyczepka się buja. Za wiele nie znalazłem, ale inaczej przepakowałem sakwy i zmieniłem oponę z szybkiej wysokociśnieniowej na szerszą z Decathlonu i bardzo słabo ją napompowałem. Stał się "cud" przyczepka przestała się chybotać ;)
Skoro mieliśmy dokończyć trasę postanowiliśmy ponownie wyruszyć z Rembertowa, tylko tyle, że w kierunku północnym na Modlin, nadal cały czas trzymając się czerwonego szlaku. Słyszeliśmy, że północna część szlaku jest trudniejsza, ale od początku szlak był twardy i bardzo szybko dotarliśmy do Zielonki. Zaraz za miastem wjechaliśmy do lasu, gdzie bywało już piaszczyście, ale nadal można było jechać. Gdy przekroczyliśmy DK8 las zrobił się wilgotniejszy, a droga twardsza. Tak dotarliśmy w okolice Zalewu Zegrzyńskiego. Tam tak dobrze się nam jechało, że po raz kolejny nie zauważyliśmy skrętu i dopiero po kilometrze jazdy zorientowaliśmy się, że zboczyliśmy z trasy ;). Szybka nawrotka i już bez przygód, po fragmencie wału, do Nieporętu. Tam natknęliśmy się na mostek nad kanałem Żerańskim. Mostek, a właściwie kładka, jest koszmarkiem architektonicznym - ciasna serpentyna podjazdu i zjazdu. Czy naprawdę nie można było inaczej tego zbudować?
Po wyjechaniu z Nieporętu ruszyliśmy dalej pośród lasów, aż dotarliśmy do Legionowa. Na obrzeżach tego miasta przy płocie jakiegoś składowiska materiałów sypkich zrobiliśmy przerwę na krótki popas. Jak się później okazało to tu nie zapiąłem paska od sakwy i gdzieś po drodze go zgubiłem. Najedzeni i w dobrych humorach, bo droga była wbrew zapowiedziom łatwa i przyjemna, ruszyliśmy dalej. Po 6 km przy skręcie z asfaltu na drogę szutrową moja przyczepka pociągnęła mnie i wylądowałem na glebie. Na szczęście poza kilkoma otarciami nic mi się nie stało.
Kolejnym etapem drogi było pokonanie Lasów Chotomowskich. Są one bardziej podmokłe i wszystkie postoje uprzykrzały nam chmary komarów. Dojeżdżając do Nowego Dworu Mazowieckiego postanowiliśmy na chwilę opuścić nasz czerwony szlak i uzupełnić zapasy w jakimś sklepie. Ja dodatkowo postój przed sklepem poświęciłem na wyczyszczenie się po wywrotce. Do Modlina było już tylko 6 kilometrów, a tam planowaliśmy zjeść obiad. W swej naiwności myśleliśmy że przy dworcu PKP, który zresztą obsługuje ruch kolejowy dla lotniska modlińskiego, znajdziemy jakąś jadłodajnię. Aby się tam dostać pokonaliśmy rampę nad torami i schody objuczeni w rowery z sakwami, a ja dodatkowo w przyczepkę. Po starabanieniu na sam dół przekonaliśmy się, jak bardzo byliśmy w błędzie co do możliwości gastronomicznych w tej okolicy. Nie było nic, po prostu Kononowicz.
Po fotce z czerwoną kropką na końcu szlaku ruszyliśmy ponownie przez kładkę (tym razem przyczepka pojechała windą) do centrum miasta w poszukiwaniu objazdu. Za radą tubylców dotarliśmy do sympatycznej pizzerii, w której najedliśmy się do syta. Z pełnymi brzuchami popedałowaliśmy ponownie przez Narew i Wisłę. Następnie wzdłuż królowej rzek polskich pojechaliśmy do Nowych Grochali, a za przewodnika tym razem służył szlak zielony. Tam skręciliśmy na południe, w kierunku granicy Kampinoskiego Parku Narodowego.
Kampinos przywitał nas szerokimi i twardymi duktami leśnymi. Kiedy nasze zielone znaczki spotkały się z żółtymi zmieniliśmy kolor naszego wskazidrogi. Dalej już, lekko piaszczystą drogą, pojechaliśmy, aż do Starej Dąbrowy, gdzie przyszło nam pokonać kilka wydm śródlądowych.
W Starej Dąbrowie minęliśmy chyba już opuszczoną (przynajmniej takie robiła wrażenie) starą szkołę instruktorów ZHP. Wiele wspomnień mam z tym obiektem i zawsze miło go wspominam, choć obecny stan nie wróży dobrze na przyszłość. W niedalekim sklepiku uzupełniliśmy płyny w sakwach i szutrówką ruszyliśmy w kierunku kanału Łasica.
W pamięci miałem obraz kanału sprzed wielu lat, a to co zobaczyłem teraz było ledwie jego namiastką.
Kiedyś można było się tu kąpać i pamiętam, że nieraz brodziliśmy w mulistym dnie w wodzie niemalże do pasa. Po powrocie do domu przeszukałem sieć i dowiedziałem się, że taki stan rzeczy jest prawidłowy. W 2013 roku został uruchomiony program "Kampinoskie Bagna", którego zadaniem jest zatrzymanie wody w parku i właśnie dlatego Łasica jest tak sucha. Kolejne 5 km pokonaliśmy mało uczęszczanym, a przez to zarośniętym żółtym szlakiem. Tak dojechaliśmy do polany, przy której mieliśmy nocować. Była dopiero siódma wieczór, co o tej porze roku oznaczało, że do zmierzchu mamy jeszcze 3 godziny. Totalny brak zasięgu w naszych telefonach przekonał nas do podjęcia decyzji o zaniechaniu noclegu i powrotu do domów. Droga do Leszna była mocno piaszczysta, na szczęście równolegle do niej biegła dość twarda ścieżka, którą pojechaliśmy. W Lesznie, w sklepie po raz kolejny tego dnia uzupełniliśmy zapas kalorii. Ostatnie 9 km trasy do Zaborowa wiodło dobrymi ścieżkami pośród lasu lub samym jego skrajem.
Była 20:31 kiedy dotarliśmy do czerwonej i niebieskiej kropki w Zaborowie. Oznaczały one zakończenia szlaków. Tak to domknęliśmy pętlę WOTa ;).
Całą pętlę pokonaliśmy w trzech etapach. Razem przejechaliśmy 267,6 km w 26,5 godziny + 89,66 km dojazdów na start i powrotów do domu. Ostatniego dnia ustanowiłem swój rekordowy dystans dzienny na 157 km ;)
Cóż, może i nie zasłużyliśmy na odznakę Krwawej Pętli (całą trasę trzeba pokonać w mniej niż 24h za jednym razem), ale jestem bardzo zadowolony z przejechania tej wspaniałej trasy. Polecam ją każdemu.
* - Broszura pobrana ze strony Otwockiego Portalu Rowerowego.