menu

20 sierpnia 2015

Road to Hel

Pomysł samotnego wyjazdu rowerem na Hel był efektem ewolucji pomysłu krótkiej wycieczki zielonym szlakiem Kanału Elbląskiego. Trasę zaledwie 150 km pomiędzy Iławą a Elblągiem miałem przejechać wraz z kolegą, w dwóch krótkich etapach z noclegiem przy pochylni Kąty na darmowym polu biwakowym.
Niestety nie zgrały nam się terminy i tak powstała myśl abym jechał sam. W takiej sytuacji zdecydowałem wydłużyć trasę i wyruszyć bezpośrednio z Warszawy po drodze odwiedzając Ciechanów i Grunwald.
Kolejna modyfikacja trasy wynikła z siatki połączeń PKP, nie ma ona bezpośredniego połączenia z Elbląga do Wawy i tak to metę przeniosłem do Gdańska. Postanowiłem wracać sławetnym Pendolino.
Kiedy dotarłem na dworzec by zakupić bilety (przez Internet nie ma opcji zakupu biletu na rower), okazało się, że w terminie powrotu nie ma już miejscówek na rowery w polskim wahadełku (w całym składzie tylko 4 haki). Zdecydowałem się więc na zwykły IC z Gdyni do Warszawy i tu zaskoczenie bo jak się dowiedziałam od miłej kasjerki bilet kupiony na ten sam pociąg ale z Helu jest tańszy niż z Trójmiasta, logika PKP? Taką opcję więc wybrałem, a skoro już miałem bilety na powrót z Helu to czemu nie pojechać aż na Hel?
Miałem już wyznaczony start i metę oraz kilka punktów pośrednich musiałem opracować trasę. Rozpocząłem od pytania do wujka Gugla, który podsunął bardzo ciekawą trasę Zielona7 oraz kilka jej modyfikacji, niestety żadna z nich nie spełniała moich kryteriów. Postanowiłem wypróbować mechanizm GraphHopper wyznaczania tras rowerowych ze strony GPSies.com (algorytm Googla niespecjalnie radzi sobie z wyznaczaniem tras rowerowych). Proponowana trasa okazała się bardzo zachęcająca. Nie przebiegała żadną główną drogą i jak była możliwość przebiegała drogami utwardzonymi (jak się okazało trasa była prawie w pełni przejezdna i wygodna ze znikomym ruchem aut).


Taką trasę sobie wyznaczyłem:



Skoro miałem już bilet powrotny i wyznaczoną trasę nie pozostało nic innego jak spakować sakwy i wyruszyć na samotną rowerową wyprawę.



Dzień 1

Wyruszyłem niespecjalnie rano bo o 8:30. Wyjazd z Warszawy przebiegał bardzo szybko, nim się spostrzegłem już wjeżdżałem do Legionowa i jak to miało miejsce klika razy później w nieznanych miasteczkach łatwo skręcić nie w tę uliczkę co potrzeba ;) Jak już dotarłem do dworca kolejowego, przykleiłem się do szlaku rowerowego, który doprowadził mnie do zapory w Dębem.
W czasie podjazdu do tamy policjanci przeprowadzający kontrolę prędkości skontrolowali i mojego trójkołowca. Według miernika laserowego pędziłem z prędkością 21 km/h ;). Zainteresowanie wzbudził mój ogon w formie trzeciego kółka. Po krótkiej rozmowie ruszyłem dalej.
Zaraz za elektrownią miąłem skręcić, aby nie jechać - jak się wydawało ruchliwą - asfaltówką. Ruch był znikomy a objazd miał przebiegać po nierównych betonowych płytach, więc pojechałem dalej asfaltem. Po przekroczeniu drogi 62 skręciłem w boczną drogę aby powrócić do zaplanowanej trasy.

Po drodze minąłem jedną z wielu kapliczkę ale ta urzekła mnie przeniesieniem wyrazu ;). Zwalę to na datę ufundowania. Dalsza trasa znów sprowadziła mnie na drogę 632 (nie zauważyłem skrętu w Żabiczynie). Stwierdziłem, że jak już nią jechałem od tamy a ruch był znikomy to pojadę dalej do Nasielska i tam się dopiero z nią pożegnam na dobre. Nasielsk minąłem szybko bez zatrzymywania, a całą trasę Nasielsk - Ciechanów przeskoczyłem niemalże, wygodnie pustym asfaltem. Po dojechaniu do Ciechanowa udałem się do wcześniej zarezerwowanej kwatery. Wynajęty pokój okazał się klimatyzowany co przy ponad trzydziestostopniowym skwarze było bardzo miłe. Po szybkim prysznicu ruszyłem w kierunku Zamku Książąt Mazowieckich który chciałem odwiedzić i dla którego Ciechanów pojawił się jako wymagany punkt na trasie.
Moje lokum było przy samym rynku, który został niedawno zrewitalizowany.
Po ominięciu rynku wraz z ratuszem na drodze do zamku pojawiła się jedynie (niewielka o tej porze roku) Łydynia. W okresie wiosennym potrafi wylać, a jej wody podchodzą pod same mury. Zamek jest niedawno po zakończeniu pierwszego etapu odbudowy, trwa zbieranie dokumentacji do etapu drugiego.
Ostatni raz zamek odwiedzałem jakieś dwadzieścia kilka lat temu. Teraz prezentuje się bardzo ładnie w porównaniu z tym co pamiętam. W środku trwają jeszcze prace na miejscu Dużego Domu.
Wewnątrz odbudowany jest "Dom Mały" (choć o nowoczesnym wyglądzie), w którym  zlokalizowane jest w nim skromne muzeum. Prześledzić tam możemy historię zamku oraz książąt mazowieckich. W czasie ostatnich wykopalisk w 2008 roku udało się odnaleźć topór ciesielski a dzięki dobrze zachowanemu stylisku ustalić czas powstawania zamku na rok 1290 (za pomocą badań węglowych 14C).
O każdej pełnej godzinie jest możliwość zwiedzenia obu baszt z przewodniem. Gorąco polecam bo w przeciągu 30 minut poznajemy historię zamku i książąt mazowieckich. Uśmiech cisnął mi się na usta w czasie wyświetlanych rekonstrukcji scenek z życia poszczególnych książąt.
W dole widać odbudowany Dom Mały

Widok na rzekę Łydynię, która niegdyś stanowiła naturalną fortyfikację zamku.
Po zwiedzeniu zamku postanowiłem coś wrzucić na ruszt. Przewodniczka poleciła mi Tesali gdzie można zjeść różne odmiany kebaba. Syty i napojony ruszyłem na dalsze zwiedzanie miasta. Widać, że dużo pieniędzy wydano na odnowienie rynku i deptaka.
Prawie na każdej ławce na deptaku siedzieli ludzie i spędzali tak rodzinnie czas.
Na końcu deptaka znajduje się duży zegar słoneczny, niestety w porze w której dotarłem zegar był w całości w cieniu.
Na początku deptaka siedzi na ławeczce Robert Bartołda - lokalny społecznik i przewodnik turystyczny przez całe swoje życie dbający o promocje Ciechanowa i okolicy.
Na rynku w fontannie najmłodsi schładzali się w ten skwarny dzień. Ja miałem już dość i poszedłem do mojego klimatyzowanego pokoju ;).
Tego dnia przejechałem 94,11 km (według Endomondo bo ten sam gpx załadowany do GPSies.com pokazał 93,19 km. Ciekawe skąd ta różnica?) do tego po mieście przewędrowałem niecałe 6 km. Następnego dnia obiecałem sobie wstać wcześnie aby jechać jak najdłużej w chłodniejszym powietrzu.

Poniżej trasa pokonana pierwszego dnia:

Kliknij "OK" aby pobrać ślad gpx.


Dzień 2

Wstałem o 5:30 tak jak sobie obiecałem. Po zjedzeniu śniadania wyruszyłem chwilę po 6 rano, a termometr na kierownicy już wskazywał 22C. Zapowiadał się niezły piekarnik. Przejazd do Mławy głównie po drogach szutrowych i pustych asfaltach. Kolejny raz dziękowałem GraphHopper za wyznaczenie dobrej drogi.

Z Mławy zapamiętam chyba tylko park, który był bardzo zadbany i aż zachęcał do obejrzenia. Niestety słoneczko już dopiekało i odpuściłem sobie zwiedzanie. 
Za Mławą moja trasa zaczęła się przecinać z Zieloną7, fajny pomysł z tym oznakowaniem na asfalcie choć nie wiem jak będzie trwały. Wjechałem w tereny bardziej pagórkowe a do tego z większą ilością łąk co dawało wrażenia nieograniczonej przestrzeni.
Trasa cały czas biegła lekko pod górę od samego rana, do tego straszny upał. Termometr na kierownicy pokazywał 36C. W najwyższym punkcie trasy po lewej stronie minąłem kopalnie piachu i żwirów a po prawej miałem widok na jezioro z małym miasteczkiem na jego brzegu. Nie jest to do opisania co czułem wiedząc, że trasa odtąd będzie już bardziej z górki niż pod ;). Co nie znaczyło, że kilka górek nie da mi jeszcze w kość.
Na ostatnim podjeździe przed Grunwaldem spotkałem pięcioosobową rodzinę która, nie miała żadnych kluczy do roweru. W jednym z rowerów poluzowała się sztyca siodła i matka rodziny nie mogła dalej jechać. Na szczęście miałem odpowiedni klucz i pojechali dalej. Spotkałem ich potem na polach Grunwaldu ;).
Dzięki nim mam to zdjęcie. Jak przyjechałem do Grunwaldu na początek udałem się do wsi aby poszukać drewnianego rycerza, który kiedyś tam stał. Niestety nie było go już tam, albo go nie znalazłem. Choć to pierwsze wydaje się bardziej prawdopodobne bo jak pytałem w lokalnym sklepie sprzedawczynie (bardzo młode dziewczyny), nie wiedziały nic o nim. Szkoda bo mam z nim kila miłych wspomnień.
Pierwotnie planowałem nocleg na polu namiotowym na polach grunwaldzkich. Kiedy dojechałem na parking przy Polach Grunwaldzkich dowiedziałem się, że pole namiotowe jest zamknięte, bo właściwie jest czynne tylko w lipcu. Zacząłem poszukiwanie gdzie się można by rozbić i umyć. Oba adresy w Grunwaldzie okazały się nieaktualne, na szczęście dowiedziałem się o tym przez telefon bez konieczności powrotu. Udałem się do Stębarku gdzie miało działać schronisko młodzieżowe, ale nie mogłem się tam dodzwonić. Po przyjechaniu pod adres schroniska spotkałem żonę dyrektora szkoły gdzie kiedyś mieściło się schronisko. Niestety już od kilku lat niedziałające. Na pytanie czemu nie usunęli informacji z sieci, pani nie wiedziała. Niestety dyrektor szkoły nie wyraził zgody abym mógł rozbić się na terenie szkoły i mógł skorzystać z łazienki szkolnej.
Ruszyłem z powrotem w stronę pól grunwaldzkich. Przed wyjazdem ze Stębarka postanowiłem zjeść chociaż dobry obiad. Wstąpiłem do Gospody Rycerskiej jedynej gastronomi w Stębarku  przy samym wyjeździe ze wsi na pola bitwy.
Stał się cud, właścicielka ma pokoje do wynajęcia, jak się okazało płachta reklamowa z tą informacją akurat się zsunęła z murku i jak przejeżdżałem przed gospodą dwukrotnie nie mogłem się o tym dowiedzieć. Dodam tylko, że otrzymałem wyśmienity żur na własnym zakwasie, (Rewelacyjny !!!) a i schaboszczakowi nic nie brakowało, ale żur był mistrzowski polecam.
Po zmyciu z siebie pyłu drogi i sytym obiedzie ruszyłem ponownie na Pola Grunwaldzkie. Miałem nadzieję, że muzeum będzie już otwarte (kiedy byłem tam pierwszy raz tego dnia, drzwi były zamknięte ale bez żadnej informacji). Obsługa parkingu twierdziła, że w poniedziałek muzeum jest czynne i do tego wstęp jest darmowy.
Jeszcze raz podreptałem na wzgórze z pomnikiem, mimo że do zamknięcia muzeum było jeszcze ponad godzinę zwiedzających było niewielu.
Bardzo ciekawym pomysłem jest kamienna makieta pola bitwy.
Muzeum już było otwarte, czułem się bardzo ekskluzywnie bo byłem jedynym zwiedzającym ;). Obiekt jest mały, aby powiększyć ekspozycję obok drugiego wyjścia postawiono duży namiot i w nim mieści się powyższa ekspozycja.
Na ekspozycji stałej możemy zobaczyć dużo replik ówczesnej broni i ubiorów oraz setki much, które wszędzie latały i bzyczały. Najciekawsza była czasowa wystawa "Zamki Wielkiego Księstwa Litewskiego" na tyle mnie zaciekawiła, że zrodziła się chęć aby pojechać na Litwę i obejrzeć je.
Po wyjściu z muzeum udałem się do mojego lokum na pięterku. Po raz pierwszy tego dnia poczułem się dziwnie bo jak okiem sięgnąć nie było nikogo, gospoda zamknięta nawet dmuchana zabawka zaczęła się zapadać. Byłem jak by sam, w tym skwarze ludzie pochowali się w domach. Do końca dnia nie widziałem już żadnego człowieka.
W tym pustkowiu pordzewiała tabliczka tylko dodawała klimatu.
Słońce zaczęło już chować się za horyzontem, postanowiłem iść poczytać kilka kartek i wcześnie się położyć, aby następnego dnia wstać jeszcze wcześniej. Pobudkę zaplanowałem o świcie czyli o piątej rano. Upał w ciągu dnia stawał się coraz bardziej uciążliwy.

Tego dnia przejechałem 109,42 KM (107,78), oraz dodatkowo około 5km połaziłem zwiedzając okolicę.

Trasa przejechana dnia drugiego:



Dzień 3

Wstałem o piątej rano i pół godziny później już pedałowałem w kierunku Ostródy. Przyjemna temperatura 16C, trasa prawie cały czas z górki i te widoki porannej mgły wstającej z pól.


Dla takich widoków warto wstawać rano ;)
Tuż przed Ostródą odebrałem wiadomość motywująca, która zaprowadziła mnie do lokalu pod złotymi łukami. Drugie śniadanie było na wypasie.
Trasa od Ostródy do Wielowsi okazała się najgorszą na całej długości trasy z Warszawy na Hel. Było to 30 kilometrów gdzie miałem do czynienia z ponad 2 kilometrową drogą z kocich łbów, a reszta trasy to walka z kopnym piachem, po którym mój rower nie chciał jechać. Cieszyłem się jak zobaczyłem choć kawałek betonowej nawierzchni.
Co prawda czasem trudności drogi osładzały mi to takie widoki.
To miejsce kusiło biwakiem ale czas nie ten.
W Jarnołtowie dowiedziałem się, że uczył tu młody Immanuel Kant. Trzeba pamiętać, że w tamtych czasach  te tereny przynależały do Prus Książęcych.
Pierwsze spotkanie z Kanałem Elbląskim i przemiłymi żeglarzami, z którymi wymieniliśmy pozdrowienia.
Dotarłem wreszcie do pierwszej pochylni Buczyniec na Kanale Elbląskim czyli pretekstu dla całej wyprawy.
Złożyło się, że akurat jak dojechałem na miejsce dopływał statek kursujący z Elbląga do tej pochylni. Normalnie statki kursują z Elbląga do Ostródy, niestety z powodu niskiego stanu wody kursy zostały skrócone do ostatniej pochylni patrząc od Elbląga. Jest to pierwszy rok funkcjonowania kanału po dwuletnim remoncie.







Ledwie jeden statek został wciągnięty na górę, na dole już czekała mała motorówka na kurs do góry. Według planu miałem tu nocować, pole namiotowe było duże jakieś 70x250 metrów, jeden ToiToi trzy miejsca zadaszone na grill/ognisko czyli rewelacja. Był tylko jeden problem, caluteńka wolna przestrzeń została zajęta przez kilkadziesiąt Camperów na niemieckich blachach. Wyglądało to jak by już tam byli trochę czasu i nie planowali zwijania obozowiska. Biorąc pod uwagę, że nie było jeszcze drugiej postanowiłem sprawdzić czy znajdę jakiś nocleg w Elblągu, który pierwotnie miałem potraktować jako miasto tranzytowe na trasie. Szybka wizyta na Eholiday.pl i okazało się, że w Elblągu jest bursa szkolna z wolnymi miejscami i mieści się niedaleko centrum miasta. Skoro miałem już załatwiony nocleg postanowiłem zmienić plan. Nowa trasa  zakładała, że pojadę wzdłuż kanału do ostatniej pochylni, a następnie ominę jezioro Drużno od wschodu i tak dojadę do Elbląga. Po wyznaczeniu nowej trasy ruszyłem dalej.
Z ciekawostek inżynieryjnych jest to, że statki wciągane na pochylnie nie potrzebują prądu ani innego silnika. Napęd zapewnia woda wpadająca na wielkie koła łopatkowe.
Jedynie pomiędzy pochylniami Buczyniec i Kąty nie można przejechać przy samym kanale.
Oba wózki są na końcach tej samej liny.
Maszynownia od środka z wielkim "bębnem pośrednim".
Schemat wszystkich pięciu pochylni i wysokości każdej z nich.
Droga wzdłuż kanału przebiega raz z jednej raz z drugiej strony po 16-dziurowych płytach betonowych. Amortyzacja sidła się przydała ;).
Trzecia pochylnia zaliczona.
Stojąc na krawędzi pochylni z lewej strony zobaczyłem tumany kurzu i podnoszące je kombajny. Na zdjęciu nie robi to takiego wrażenia, jak na mnie to zrobiło w ten skwarny dzień.
Jedyne takie przejście z lewej strony na prawą w 1/3 wysokości pochylni.

Kiedy dojechałem do czwartej pochylni zobaczyłem kręcące się koła co znaczyło że jakaś łódź odbywa podróż po lądzie.

Pod górę był wciągany statek wycieczkowy "Cyraneczka". Nazwy wszystkich statków wycieczkowych na kanale pochodzą od ptaków.


Jeżeli ktoś liczył, że odgłosy wciągania statku na takich wózkach, które to większość czasu spędzają pod wodą to zgrzyty i piski mocno by się zdziwił. Podróż odbywa się prawie bezgłośnie.

Jak się okazało dojazd do ostatniej pochylni nie jest wyremontowany i rzadko tu turyści docierają. Dalej nie można już pojechać i po odwiedzeniu musiałem zawrócić do innej drogi.
Niech o tym, że jak niewielu turystów tu zagląda świadczy fakt, że pracownicy przy pochylni przywitali mnie pytaniem "Czy nie zabłądziłem?"
Wszystkie kanały pośrednie przy pochylniach były pełne glonów które były wygrabiane przez pracowników. Jak się dowiedziałem prawdopodobną przyczyną takiej sytuacji jest fakt, że przez ostatnie 2 lata w kanałach nie było wody i po umocnieniu brzegów i wydobyciu części mułu z dna  rosła w nich bujna roślinność. Potem to wszystko zostało tylko skoszone i zalane wodą. W tym dopatruje się ekspansji glonów w kanałach, która wcześniej nie miała aż takiej skali.
Kiedy wzdłuż kanału zjechałem z Wyżyny Iławskiej na Żuławy, był to mój pierwszy kontakt na tej wyprawie z depresją ale na szczęście tylko tą topograficzną. Depresję Elbląską przejechałem bardzo sprawnie. Jeden postój przy sklepie na uzupełnienie płynów bo w skwarze (35C) musiałem wlewać w siebie litry płynów. Kiedy dotarłem do DK7 w planach miałem wzdłuż niej pojechać do Elbląga. Zauważyłem jednak, że po drugiej stronie DK7 rozpoczyna się szlak biegnący do miasta ale przez Przezmark gdzie jest kościół z XIVw. Znajduje się on na szczycie wzniesienia, postanowiłem zmierzyć z tym podjazdem i ruszyłem w górę. Na fotografii wyżej widać Depresję Elbląską a na horyzoncie Wyżynę Iławską, z której nie dawno zjechałem. 
Jak nie wiele potrzeba aby zwykłe ule wywoływały uśmiech na twarzy w czasie podjazdu w skwarze.
Dotarłem na szczyt i okazało się że kościół jest zamknięty i nici ze zwiedzania. Jak doczytałem w ulotce turystycznej, którą dostałem od przemiłej pani w sklepie to kościół z XVI wieku a postawiony na miejscu wcześniejszego z XIV w. Nie było nic do zwiedzanie to ruszyłem w długą drogę w dół do Elbląga. Kiedy dotarłem do bursy byłem na tą chwilę jedynym klientem (skądś to już znałem). Po doprowadzeniu się do ludzi ruszyłem zwiedzać miasto.
Na ulicach nie było wielu ludzi a miejsca gdzie by można było coś zjeść, długo musiałem szukać.

Na zakończenie udało mi się zobaczyć jak statek cumuje po powrocie z Kanału Elbląskiego.
Udało mi się znaleźć miejsce gdzie serwowali coś do jedzenia i nie była to ryba z frytkami (co to Londyn jakiś czy co?). Trafiłem do restauracji Strzecha gdzie może nie było tanio ale za to zupa pomidorowa a'la krem z mozzarellą była wyśmienita nawet bym rzekł rewelacyjna jak i plackowi po zbójnicku nic nie miałem do zarzucenia. 
Musiałem się zastanowić nad trasą na następny dzień. Przez to, że dojechałem do Elbląga tego dnia moja planowana trasa na następny dzień bardzo się skurczyła. Wiedziałem już, że przejechanie lekko ponad sto kilometrów dzień po dniu nie jest dla mnie problemem, postanowiłem pojechać od razu do Rewy gdzie miałem rezerwację na polu namiotowym. Co prawda dopiero na dzień następny ale o tym później.

Tego dnia przejechałem 133.23 km, oraz zlazłem około 8 km.
 Trasa przebyta dnia trzeciego.




Dzień 4

Postanowiłem nie nastawiać budzika. Miałem sporo zapasu i mogłem sobie na to pozwolić. Obudziłem się przed siódmą, dobre śniadanko i gorąca kawa na dzień dobry. Osiodłałem mojego rumaka i popedałowałem w stronę Zatoki Gdańskiej. Trasa wiodła mnie po terenie Żuław Wielkich gdzie jest płasko jak stół. Jedyną wadą był wmordęwind, który zdejmował kilka kilo z licznika, miał i niemałą zaletę, wiał znad wody, więc dobrze chłodził w ten skwarny czas. Droga przecinała wiele rzeczek i kanałów.

Co chwila był most lub mosteczek.
W większości pola były łąkami ale czasem i szerokimi łanami zboża.

Trafiały mi się i takie perełki jak stary most zwodzony. Podobne konstrukcje widziałem w Holandii.
Od Jantaru musiałem jechać wzdłuż DW501, nie była to przyjemna podróż. Duży ruch samochodowy  i brak pobocza odbierał przyjemność z jazdy.
Kiedy dotarłem do przeprawy promowej przez Wisłę, jednym haustem wypiłem litrowy tonik. Skwar był przeokropny, a to jeszcze nawet południe nie było.


Liczyłem, że choć na rzece będzie chłodniej i się przeliczyłem.

Po przepłynięciu na drugi brzeg po raz pierwszy tego dnia wjechałem do Gdańska.
Wiatr zamilkł, niby łatwiej się jechało ale dopóki człowiek się poruszał to było po prostu gorąco, zatrzymanie powodowało istne wytapianie ;). Wyspę Sobieszewską przejechałem jadąc dalej DW501 dość wąska i z dużym ruchem aut.
Wyjeżdżałem z wyspy po moście pontonowym a obok mostu kursował prom dla ciężarówek.
Zaraz za mostem zjechałem z ruchliwej drogi i wyjechałem z Gdańska pierwszy raz tego dnia.
W pewnym momencie powietrze poza skwarem zaczęło smakować naftą lub inną chemią. Chwilę po tym jak po raz drugi tego dnia wjechałem do Gdańska, sprawa się wyjaśniła, olbrzymie zbiorniki rafinerii gdańskiej. Mijając domy mieszkalne tej okolicy współczułem ludziom tu mieszkającym na co dzień. Na wysokości rafinerii pożegnałem się z Gdańskiem po raz drugi. Około kilometra dalej trzeci raz witał mnie Gdańsk ;).
Po przebiciu się przez nowo wybudowaną Trasę Majora Henryka Sucharskiego (jak głosiła tabliczka) oraz dzikie pola, wjechałem jak dla mnie do faktycznego Gdańska, gdzie witała mnie Brama Żuławska.
Zbliżając się do starówki cieszyłem się, że podjąłem decyzję aby przejechać przez Długi Targ. Choć algorytm proponował ominąć go bokiem.
Długi Targ przywitał mnie tłumem zwiedzających.
Panienka z okienka miała baczenie na wszystkich.
Pod Neptunem jak zwykle tłumy pozujących do zdjęć. Po trzech dniach w samotności tłum wydaje się czymś dziwnym. To co musi czuć człowiek po miesiącach samotności?
Ratusz Gdański swoją bryłą zawsze wywołuje uśmiech na mojej twarzy.
Po wyrwaniu się ze starówki przeskoczyłem nad torami i ruszyłem nad sam brzeg zatoki.
Gdańska plaża sprawiała mi olbrzymią radość. Pierwszy raz poczułem, że już prawie jestem na mecie i uda mi się dojechać do końca. Zaraz potem pożegnałem się z po raz trzeci i ostatni w czasie tej wyprawy z Gdańskiem.
Sopot w czasie tej wyprawy ograniczyłem jedynie do trasy rowerowej wzdłuż plaży i krótkiego postoju przy molo.
Będąc przy molo spodziewałem się więcej ludzi ale możliwe, że skwar przepędził ludzi na plażę albo do pomieszczeń z klimatyzacją.
Pożegnałem Sopot, Gdynia przywitała mnie podjazdem. Po wdrapaniu się na szczyt postanowiłem, że pora coś zjeść. Zdecydowałem się po raz drugi w czasie wyprawy na złote łuki. Skusił minie zimny shake, podjechałem pod McDrive po zamówieniu i opłaceniu zostałem przekierowany na stanowisko oczekiwania. Za chwilę wyszło do mnie dwóch pracowników, którzy przynieśli mi zamówione jedzenie i bardzo wypytywali o moja przyczepkę. Po zjedzeniu i chwili rozmowy ruszyłem dalej. 
Pirs w Gdyni przywitał minie przyjemną bryzą. Czułem już zmęczenie nie tyle drogą co upałem.


Szybka wizyta u burt Daru Pomorza i Błyskawicy. Po czym ruszyłem dalej w stronę Rewy.

Po drodze na chwilę zatrzymałem się przy pomniku ofiar grudnia 1970.
Port przeładunkowy robi wrażenie. Na wyjeździe z Gdyni czekał mnie podjazd, mimo że był długi i dość wysoki, nogi pracowały już automatycznie i poszło bez problemu. Dalej już tylko z górki. Na szczycie znajduje się lotnisko a wzdłuż płotu biegnie wspaniała droga rowerowa.

Za lotniskiem zjechałem w dół wprost do Rewy. Byłem na mecie. Co prawda dzień przed tym jak zakładałem ale co tam. Ruszyłem na pole gdzie miałem rezerwację.
Jak dotarłem na kemping Kotwica, bramę otworzył mi rowerzysta opierający się o osakwiony rower. Dowiedziałem się, że nie ma miejsc na polu, a on z kolegą jadą do Krynicy Morskiej ze Świnoujścia. Rozpocząłem poszukiwania właściciela kempingu, niestety nie mogłem go znaleźć. Postanowiłem czekać aż właściciel pola się objawi. Z rozmowy z z zaprzyjaźnionymi już rowerzystami (niesamowite jak pękają lody w komunikacji w przypadku gdy ludzie widzą, że ty jak oni podróżujesz rowerem). Dowiedziałem się, że czekają już od pół godziny i jak obeszli pole to nie ma miejsca nawet na mały namiot. Chłopaki poprzednio nocowali na Helu i tam też mieli olbrzymi problem z noclegiem na najlepszym kempingu na Helu czyli Helkampie to tylko z rezerwacją.
W końcu znaleźli nocleg na jakimś innym małym i kiepsko wyposażonym. Zacząłem się zastanawiać co robić. Czy jechać dalej? Ale gdzie skoro tam też nie ma miejsc wolnych. Pojawił się właściciel pola, powiedziałem mu, że mam rezerwację ale trochę jakby w przyszłości i czy może coś dla mnie znajdzie. W związku z tym, że miałem rezerwacje powiedział, że ma jedno małe miejsce na namiot między domkiem a siatką. Jak poszliśmy na miejsce okazało się, że miejsce może i jest wąskie ale za to długie. Stwierdziliśmy, że ja ze swoją małą dwójką i koledzy ze swoją spokojnie damy radę się zmieścić i jeszcze zostanie miejsca na trzecią dwójkę (zresztą tuż przed zmierzchem i na to miejsce znalazł się chętny). Kemping Kotwica może nie jest duży ale za to kameralny i dobrze wyposażony a co najważniejsze w takich miejscach czysto. W zaistniałej sytuacji postanowiłem w tym miejscu zostać na dwa noclegi czyli następnego dnia nie jechać dalej.
Był to czwartek, do mety całej trasy miałem już tylko sześćdziesiąt parę kilometrów a bilety na pociąg miałem dopiero na sobotę popołudniu. Po rozbiciu namiotu i porządnym prysznicu razem z Boguszem (jeden z rowerzystów, drugi nazywał się Robert) poszliśmy zjeść coś na ciepło. Okazało się, że przy samym wyjściu z pola jest całkiem sympatyczny punkt żywienia grupowego serwujący pierogi własnego wylepu. Niestety te smaki które chciałem zamówić już nie były dostępne (było już dość późno) zdecydowałem się na placek po węgiersku (kolejny na tej wycieczce). Placek usmażony na moich oczach i zaraz mi podany był przyjemnie chrupiący a ogórki małosolne podane do niego bardzo smaczne. Po nasyceniu się poszedłem pogadać z chłopakami. Następny dzień miałem spędzić na leniuchowaniu i zabijaniu czasu. Chłopaki mieli rano wyjeżdżać, życzyłem im szerokiej drogi i poszedłem spać.

W ten dzień przejechałem 118,93 km. Przez ostatnie dwa dni zrobiłem trasę zaplanowaną na trzy. Zdecydowanie można było planować trasy po sto kilkanaście kilometrów dziennie.

Droga przebyta dnia czwartego:



Dzień 5

Oczywiści jak człowiek może spać ile chce to budzi się z samego rana i tak było w tym przypadku. Obudziłem się chwilę przed 6 rano. Książka z rana załagodziła problem. O siódmej wstałem i poszedłem "Na Miasto" czas było się zaopatrzyć w jakieś śniadanie. Po zakupach zajrzałem na plażę, która o tej porze była kompletnie pusta.

Po śniadaniu i kolejnym czasie na lekturę. Z moimi nowymi kolegami,  którzy też postanowili zostać tu jeden dzień poszliśmy na Cypel Rewski, który przechodzi w Mieliznę Rybitwią, na której podobno czasem wygrzewają się foki.
Uwielbiam to miejsce, można jakby wejść w "morze".


Tego roczny hit SUP (Stand Up Paddleboard), sam miałem chęć ale jakoś się nie złożyło.
Cypel Rewski to raj dla meduz zawsze jest tu ich dużo. Co prawda zawsze byłem tu w sierpniu, więc nie wiem jak jest w innych miesiącach. Uwielbiam obserwować te stworzenia, które unoszą się majestatycznie w wodzie.


Kormoran na początek łowił zawzięcie opodal w wodzie co chwila nurkując. Chyba najedzony wyszedł na cypel i suszył swoje skrzydła nie robiąc sobie nic z turystów.
Niech to zdjęcie świadczy o tym jak miał nas ludzi w lufcie. Wykonane komórką bez żadnego zoomu.
Krzyż poświęcony ofiarom morza, wystawiony w 2004 roku. Do krzyża prowadzi Aleja Zasłużonych Ludzi Morza.
Port Rewski nie jest na pewno duży.
Przyszedł wieczór. Bardzo mi brakowało jazdy tego dnia. Praktycznie całą Rewę złaziłem. Już nie mogłem się doczekać następnego dnia kiedy ruszę na ostatni etap tej wyprawy.

Dzień 6

Wstałem o 5:30 aby uniknąć jazdy w najgorszym skwarze. Jak co dzień przed wyruszeniem zjadłem śniadanko z dobrą kawą i osuszyłem namiot z porannej rosy. Po zakończeniu pakowania o w pół do siódmej wyruszyłem w ostatni etap tej wyprawy. Rewa o tej porze to właściwie miasteczko wymarłe. Zaraz po zjechaniu z asfaltówki byłem już znów sam na drodze.

Droga wiodła przez łąki i mokradła a w tle było widać wody zatoki.

Mój rower jako świadectwo, że tam byłem. Niestety zdalne wywoływanie "migawki" padło.

Rekonstrukcja wiaty łowców fok.
Mola Puckiego chyba nigdy nie widziałem takiego pustego.
Jadąc od dłuższego czasu obserwowałem te drzewa. Ciekawie to wygląda.
We Władku miałem się spotkać z kolegą ale nie zgraliśmy się i pojechałem dalej. Trasa od Władysławowa do Jastarni nie specjalnie widokowa, z prawej gęste krzaki i drzewa z lewej tylko krzaki ale i tak nic nie widać. 
Od Jastarni trasa widokowo bardzo się poprawiła ale nawierzchnia choć betonowa to zawierała bardzo dużo kamieni i nie było to miłe, coś a' la małe kocie łby.
Wreszcie dotarłem do celu. HEL został osiągnięty co prawda trasę wyznaczyłem aż do ostatniego pirsu portu Helskiego. Ale byłem już w Helu !!! Udało się ;)
Port Helski czyli to już koniec. Cztery i pół dnia pedałowania plus jeden leniuchowania i jestem na miejscu ;). Ponieważ nie miałem nigdzie rezerwacji postanowiłem pojechać na HelKamp, może jednak uda się znaleźć miejsce dla jednego małego namiotu. Liczyłem, że pora pojawienia się mojego na polu też będzie działała na moją korzyść. Nie było jeszcze południa, dziewczyna na recepcji powiedziała że dla jednej małej dwójki bez rezerwacji na pewno coś znajdzie i słowa dotrzymała. Dostałem małe miejsce między dwoma drzewami co zapewniło mi cień przez cały dzień, a w tak skwarny czas to był dodatkowy plus.
Pole było duże i pełne gwaru ludzi. Uwielbiam atmosferę otwartości ludzi na polach namiotowych. Szybka kąpiel i wymarsz w miasto coś zjeść i zapoznać się z nim.
Syty i zadowolony poszedłem obejrzeć sam cypel. Na początku ścieżki stoi wrak WŁA-55 kiedyś jak pamiętam ktoś tam mieszkał choć dziś już nie ma tam nikogo.
Zaraz obok znajduje się replika działa obrony wybrzeża.
Niedaleko dalej zaczyna się niedawno wybudowana ścieżka edukacyjna. Bardzo dobry pomysł aby ludzie mieli dobre dojście na plażę i jednocześnie nie rozdeptywali wydm i roślin tam rosnących.



Hel nie jest dużym miastem i dość szybko się okazało, że nie ma co robić. Dlatego postanowiłem wybrać się na godzinny rejs w okolicach Helu z przewodnikiem na pokładzie "Maszoperii Helskiej" (czyż nazwa nie wspaniała?). Za 20zł w interesujący i wesoły sposób dowiedziałem się o kilku ciekawych miejscach w okolicy.
W tle widać największy kontenerowiec "MSC Charleston" jaki może wpłynąć do portu Gdyńskiego.
Port Marynarki Wojennej, który obecnie pełni jedynie rolę bazy zaopatrzeniowej. Stacjonuje tam tylko SAR(Search and Rescue) o nazwie Sztorm.
Wrak ORP Grom II, po wycofaniu ze służby służył jako poligon ćwiczebny dla nurków w podkładaniu ładunków. Eksplozje i rdza doprowadziły do oderwania się dziobu od rufy oraz wyrzucenia jej na brzeg w czasie sztormu.
Widok na port helski od strony zatoki.
Pieniąca woda przed dziobem jest zawsze dla mnie fascynująca jak chmury kiedy lecę samolotem. Mogę na nie patrzeć bez końca.
Widok na cypel helski od strony morza.

Kiedy wracaliśmy do portu mogliśmy zobaczyć zbliżającą się burzę (był to jedyny deszcz w czasie całego mojego wyjazdu).
Inna atrakcją był rejs szybką łodzią motorową. Niestety z powodu zbliżającej się burzy kolejnych rejsów nie było.
Muzeum Rybactwa na Helu jest obecnie remontowane, przez to nie mogłem go zwiedzić.
Było mi szkoda tej śpiewaczki, która śpiewała prawie do pustych ławek, które za chwilę opustoszały prawie całkowicie gdy się rozpadało a ona wytrwale cały czas śpiewała. Taki klimat z filmów z czasów PRL.
Po deszczu postanowiłem odwiedzić helskie fokarium, o tej porze (było po 19) nie było zwiedzających. Przez to odniosłem wrażenie, że niektóre foki szukały kontaktu a inne spały w płytkiej wodzie.

Ten dzień był ostatnim dniem na trasie. Co prawda po wizycie na ścieżce wzdłuż brzegu cypla postanowiłem następnego dnia przejechać tą trasę rowerem jak będę jechał na dworzec kolejowy. Tego dnia przejechałem 67,44 kilometry, a po mieście przeszedłem ponad 12 km. Byłem bardzo z siebie zadowolony. Udało się dojechać i nawet nie byłem zmęczony ;).


Trasa mojego ostatniego etapu:



Dzień 7

Pociąg miałem dopiero o 15:40 dlatego rano spałem ile wlezie, czyli do 8 rano. Nie spieszne śniadanie, po nim zwinięcie namiotu i wyruszyłem w ostatni spacer po mieście.
Po raz drugi wszedłem na latarnię bo poprzednio nie zrobiłem z niej żadnych zdjęć.


Kiedy nadeszła pora spakowałem sakwy na rower i pojechałem ścieżką nad brzegiem morza tak jak sobie obiecałem to dzień wcześniej na dworzec kolejowy. Pociąg chwilę potem został podstawiony na peron. Wielu chętnych nie było na wsiadanie, w całym moim wagonie byłem ja i jeszcze jeden pasażer.

Rower powiesiłem na wyznaczonych do tego hakach ale kierownica moja przegrodziła przejście. Co po drodze, gdy inni pasażerowie się dosiadali było dla nich utrudnieniem. Trasę z Helu do Gdyni pokonałem w standardzie na gorąco. W nagrzanym wagonie (na zewnątrz był ponad 34 stopnie) większość podróżnych była mokra od potu a część nawet jechała bez koszulek i to nie tylko mężczyźni. Wyłączona była klimatyzacja bo lokomotywy, które ciągnęły skład miały za małą moc i klima była tylko w pierwszej klasie. Taka informację dostałem od pracownika PKP.
Po połączeniu mojego pociągu z pociągiem z Kołobrzegu została włączona klima. Było wreszcie chłodno i przyjemnie, co prawda przed Warszawą ludzie zaczęli się już ubierać bo było im za zimno. W Warsie zjadłem smaczną kanapkę z zapiekanym serem, mogę ją z czystym sercem polecić, czekałem na nią jedynie 20 min ;). Do Warszawy przyjechaliśmy punktualnie, po wyjściu z klimatyzowanego wagonu uderzyła mnie fala gorąca, a była już godzina 21. Dworzec Wschodni po remoncie ale rower i przyczepkę musiałem znosić bo nie było innego wyjścia jak po schodach. Przez ulicę Warszawy dojechałem do domu i to był już definitywny koniec mojej wyprawy.

Tego dnia przejechałem jedynie niespełna 9 km i to w dwóch etapach ;)

Mapa pierwszego etapu dnia siódmego:


Podsumowując tą wyprawę wiem już, że jestem w stanie jechać na dalsze wyprawy. W czasie przemierzania całej trasy spotkałem mnóstwo osób które były mi życzliwe i żadnej niemiłej. Zobaczyłem wiele wspaniałych miejsc, które tu wymieniłem i wiele innych, które zostaną tylko w mojej pamięci. Polska to piękny kraj i cieszę się, że mogłem to zobaczyć kolejny jego fragment. Polecam każdemu taki rodzaj turystyki, która nic nie na wspólnego z jak najszybszym przejechaniem z punktu A do B a wręcz przeciwnie na powolnego przemierzania i obserwowania pól, lasów i łąk pełnych zwierząt i cieszenia się tym widokiem. Widziałem niezliczone ilości bocianów (nawet czarne się trafiły), wiele różnych ptaków drapieżnych (nie potrafiłem ich nazwać) od małych po naprawdę duże, kilkanaście zajęcy, kilka lisów, żurawi i czapli oraz wiele innych. Taka wyprawa daje czas do przemyślenia wielu rzeczy, na które na co dzień nie mamy czasu. Jest to pełen relaks i wypoczynek.
Podczas całej wyprawy od wyjścia z domu do powrotu przejechałem 531 km, włócząc się po okolicach przeszedłem ponad 40 km. Nie wyjaśnioną zagadką jest różnica w zliczaniu pokonanej drogi miedzy Endomondo a GPSies na tym samym pliku gpx.


Tak wyglądała cała moja przebyta trasa.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz