menu

4 września 2015

Poleski Park Narodowy

     Pomysł, że kiedyś pojadę do Poleskiego Parku Narodowego podjąłem we wtorek, a w piątek już tam jechałem. Na trop miejsca trafiłem niejako przez przypadek szukając informacji, gdzie można zaobserwować łosie w naturalnym środowisku. Na forach internetowych wiele osób opisywało swoje spotkania z łosiami w Poleskim PN, właściwie na całym jego obszarze.Wizyta na stronie parku i mapka poniżej pokazały mi, iż faktycznie w wielu miejscach można obserwować różne gatunki zwierząt.

    Park nie jest duży, składa się z dwóch części: północno-zachodniej i niewielkiej południowo-wschodniej. Postanowiłem pierwszego dnia objechać większy obszar, kolejnego dnia rano zwiedzić drugi fragment parku, a następnie wrócić do domu. Ze strony internetowej parku dowiedziałem się, że nocować mogę na jednym z kilku pól namiotowych. Wybrałem pole w Łowiszowie ze względu na lokalizację i dostęp do węzła sanitarnego. Telefonicznie potwierdziłem dostępność miejsca i otrzymałem ważną informację o tym, iż opłatę za nie można uiścić tylko w dyrekcji parku. Wyznaczyłem trasę i atrakcje do zobaczenia, spakowałem bagaż i wyruszyłem.

Dzień 1


    W piątek prosto z pracy ruszyłem DK17 w kierunku Lublina, rower i wszystkie bambetle miałem zapakowane do bagażnika mojego hipopotama. Po dwóch godzinach z haczykiem zatrzymałem się przed budynkiem dyrekcji parku w Urszulinie. Spodziewałem się przyjęcia bardzo urzędowego z cyklu "tyle i tyle kasy się na leży i do widzenia". Osoba, która przyjmowała opłaty (za nocleg 2x11zł osobo/namiot i bilet trzydniowy wstępu na wszystkie płatne ścieżki parku 14zł) była dobrze poinformowana o ciekawych miejscach i szlakach turystycznych. Po krótkiej rozmowie dowiedziałem się, że prawie wszystkie łosie w czasie zeszłorocznego suchego lata wyniosły się na pobliskie Pojezierze Łęczyńsko-Włodawskie i nie wróciły do tej pory.

I Cały Misterny Plan W P...!!!


    Do naszej rozmowy włączył się kolejny pracownik PN, który okazał się kustoszem parku. Zacząłem dopytywać o inne warte odwiedzenia miejsca i przeprowadziłem weryfikację wcześniej zaplanowanej trasy. Ostrzegł mnie przed fragmentem czerwonego szlaku, który może być nie do przebycia, wskazał też kilka miejsc do obserwacji żurawi - jak by nie było symboli parku, jednego z największych skupisk tych ptaków w naszym kraju. Zmieniłem więc cel wyprawy z łosi na żurawie i żółwie błotne.
Kustosz polecił mi, abym w okolicach świtu (czyli o piątej rano) był na wieży obserwacyjnej w pobliżu Durnego Bagna, by móc obejrzeć wprost przed sobą przelot żurawi z noclegowiska na pola, gdzie w ciągu dnia żerują. Pożegnałem się z sympatycznymi ludźmi z PPNu i pojechałem na pole namiotowe.


W drodze do obozowiska zatrzymałem się przy jeziorze Wytyckim pełniącym rolę zbiornika retencyjnego dla całego obszaru. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy to bardzo niski stan wody z wieloma konarami wystającymi z dna.

Moje miejsce biwakowania okazało się dobrze wyposażone. Na wyłączność miałem wiatę dla około stu osób i miejsce na ognisko z opałem (z powodów suszy uprzedzono mnie, że nie wolno rozpalać ognia), toaletę z mikroskopijną umywalką, ale za to z ciepłą wodą.

Do pełni szczęścia brakowało prysznica i choć jednego kontaktu, ale liczyłem się z tym więc przyjechałem zaopatrzony na taką okoliczność (power bank i butelka 5l jako prysznic;)).

Moje małe obozowisko skłoniło mnie do refleksji, że w sumie to mogłem spać na rozłożonych fotelach w aucie (choć to nie przystoi staremu harcerzowi ;) ). Towarzystwa dotrzymywała mi cały czas kotka Kicita prawdopodobnie leśniczego (moje pole przylegało do terenu leśniczówki) oraz Burek za płotem.

    O godzinie 19 byłem już gotów do noclegu. Gdzieś opodal przeleciało stado żurawi z charakterystycznym klangorem, niestety nie udało mi się żadnego zobaczyć.
(źródło http://ptakolub.gsi.pl/grui.htm)

    Poczułem, że najwyższy czas na kolację, Kicita też :) Wskoczyła na stół i koniecznie chciała wykraść moją wędlinę. Kiedy ogarnąłem po posiłku, zapoznałem się ze wszystkimi tablicami informacyjnymi o zwierzętach w parku - od bobra przez bielika z łosiem, na wilku kończąc. Z ciekawostek okazało się że na terenie PPNu wilki występują tylko na terenie Lasu Łowiszów, czyli dokładnie na tym terenie, gdzie było moje pole namiotowe ;). Pomyślałem, że może uda mi się jakiegoś przez przypadek zobaczyć. Co prawda całe 6-8 sztuk nie rodziło większych nadziei.

    Na koniec nalałem Burkowi wodę do miski, bo wiedziałem z dyrekcji, że leśniczy wyjechał i wróci dopiero w niedzielę. Następnego dnia planowałem wstać przed świtem, więc zdecydowałem się wcześniej iść spać. Noc zapowiadała się ciepło, a pełne zachmurzenie sprawiało, że było zupełnie ciemno pomimo pełni. Po raz kolejny coś łaziło w krzakach za budynkiem sanitarnym, ale pies za płotkiem był spokojny więc i ja też. Poszedłem spać.

Dzień 2

    Jeszcze ciemno, 04:00 bezwzględny budzik odgrywał sygnał do pobudki i wyłażenia z namiotu. Zanim to zrobiłem uświadomiłem sobie, że szum który słyszę to padający deszcz. To chyba był pierwszy deszcz od mojej wizyty na Helu jaki mnie spotkał w to suche lato. W takiej sytuacji podjąłem decyzję, że nie wstaję. W bladym świetle ekranu telefonu zobaczyłem, że sypialnia namiotu przy podłodze w okolicy wejścia jest dziwnie zapadnięta do środka jak by coś na niej leżało. Dotknąłem wgiętego materiału i poczułem miękkie i ciepłe ciałko, a mruczenie powiedziało mi, że to Kicita schowała się pod tropik namiotu przed deszczem ;). Skoro nici z porannych żurawi, postanowiłem wstać jak się obudzę bez budzika i "poszedłem" spać dalej.

    Obudziłem się chwilę przed siódmą, po deszczu nie było już śladu. Zapowiadał się ciepły dzień, co prawda mocno zachmurzony, tylko gdzieniegdzie widziałem przebitki błękitnego nieba.

Kicita nie odstępowała mnie na krok od samego rana.

Szybko zjadłem śniadanie i zwinąłem obozowisko do hipopotama. Po niespełna godzinie od obudzenia się byłem gotowy do drogi.

Ledwie wyjechałem szlakiem rowerowym przebiegającym obok "mojego" pola namiotowego, a już dotarłem do bagien. Roślinność bagienna, którą tam zobaczyłem była przesuszona tegoroczną pogodą.

Jadąc dalej ścieżką rowerową spotkałem taką mapę, później w całym parku spotkałem ich wiele, co bardzo mi się podobało.

Żółwik wskazidroga prowadził mnie po trasie i tak pozostało przez całe dwa dni mojej podroży po trasach parku.

Dość szybko dotarłem do pierwszej wieży obserwacyjnej. To tu miałem być o świcie, aby obserwować żurawie. Teraz nie było już po nich śladu.

Na każdym kroku widać pieniądze zainwestowane w obsługę turysty. Przy każdej wieży była wiata biwakowa i stojaki dla rowerów. BRAWO !!! Tak powinno być wszędzie.

Każda z tych kępek powinna wystawać ze stojącej wody bagiennej, ale wody nie było.

Jadąc dalej rowerową ścieżką edukacyjną "Mietiułka"" napotkałem takie "cofnięte w czasie" gospodarstwo z wyplatanym ogrodzeniem. Dom poczerniony z ludowymi malunkami na ścianach.

Jedynie blaszany dach wprowadzał dysonans do w miarę spójnego obrazu gospodarstwa wiejskiego z innej epoki, nawet pasieka stojąca opodal była wykonana w starym stylu z drążonych pni drzew ze spiczastymi czapkami ze słomy.

Po drugiej stronie drogi zobaczyłem kapliczkę z krzyżem mocno już nadgryzionym zębem czasu.

    Ścieżka rowerowa prowadziła mnie polną drogą, w pewnym momencie na ściernisku zobaczyłem trzy żurawie. Były to pierwsze żurawie, które zobaczyłem na tej wycieczce. Kiedy się zatrzymałem, aby im zrobić zdjęcie zaraz wzbiły się w powietrze i odleciały, ale ja już byłem szczęśliwy, że zobaczyłem te piękne ptaki. Zdjęcie powyżej ukazuje te trzy żurawie (z powodu braku aparatu wszystkie zdjęcia robiłem smartfonem), choć bardziej wyszło jak zagadka, gdzie schowały się ptaki, odszukaj je ;).

Droga doprowadziła mnie do pierwszej płatnej ścieżki edukacyjnej o nazwie "Perehod" (po rosyjsku "przejście"). Jest to raj dla ornitologów i ludzi lubiących obserwować ptaki. Trasa ta jest elipsą rozciągniętą na wschód i zachód. Tegoroczna susza mocno ograniczyła wielkość moczarów.

Prawie na samym początku, a właściwie końcu trasy (bo jechałem pod prąd) natknąłem się na górę gałęzi. Wiedziałem, że nie jest to żeremia bobrza, ale coś tu mieszkało. Wkoło w błocie było mnóstwo małych tropów jakiegoś zwierzaka.

Zielona łączka po lewej stronie wręcz zapraszała do spaceru, ale dla człowieka była nie do przejścia.

Wieża obserwacyjna, do której dojechałem tą ścieżką przyrodniczą, dała mi możliwość zobaczenia wielkiego i pięknego obszaru z góry.

Pomimo że teren był bardzo wysuszony nadal gościł nie zliczone ilości ptactwa.

Mapka informacyjna pozwoliła mi dopasować nazwy do widzianych obszarów - taki drobiazg, a bardzo cieszy. W duchu cieszyłem się, że nie wiozłem ze sobą aparatu fotograficznego, bo nie wiem ile czasu bym spędził na górze wykonując dziesiątki zdjęć przeróżnym ptaszyskom tu mieszkającym. Przez brak zooma wykonałem ich ledwie kilkanaście i ruszyłem dalej ciekaw co jeszcze uda mi się zobaczyć.

Przy kanale dopływowym zobaczyłem następną stertę chrustu - ciekawe czy zamieszkałą jak ta poprzednia? Niebo powoli zaczęło się przecierać, a temperatura powietrza wzrastać powyżej przyjemnej.

Na krańcu pętli wjechałem w bór świerkowy, w przewodniku opisany jako wielka rzadkość ekologiczna na tym obszarze. Mnie zachwyciło to wspaniałe mrowisko, już dawno nie widziałem tak dużego.

Niespełna sto metrów dalej zobaczyłem kikuty brzozowe sterczące w niebo, typowy obrazek bagiennego lasku.

Kiedy jechałem południową stroną pętli nic nie przesłaniało mi widoku na jezioro oraz wieżę obserwacyjną, na której przed chwilą byłem. Z tej strony już nie było drzew i krzaków tylko niskie szuwary.

Tak dojechałem do budki obserwacyjnej z małymi okienkami dla obserwatorów i fotografów.

A tak wyglądało pole widzenia z małego okienka.

Sama czatownia nie wyglądała imponująco, ale nie miało to znaczenia, bo spełniała swoją funkcję.

Nieopodal czatowni znajdował się kolejny podest obserwacyjny.

    Nie mogłem rozstać się z tym widokiem, coraz bardziej byłem pewien, że tu muszę jeszcze wrócić.

Przyszedł czas na pożegnanie ze ścieżką Perehod, dalsza trasa wzywała.

Wrzosowisko, a właściwie jego kolor nieubłaganie przypomina, że jesień już za pasem.

Wszędobylskie rolery wyglądały jakby ktoś zwinął kawałek pola.

Nim się spostrzegłem dojechałem do kolejnej ścieżki tym razem przyrodniczo-historycznej. Prowadziła ona do miejsca obozu powstańców z okresu powstania styczniowego. W pewnym momencie stacjonowała tu grupa około 5 tysięcy powstańców. Co prawda nie było w jego okolicy żadnej wielkiej bitwy, za to kilka potyczek z patrolami carskimi zostało odnotowanych.

Upał doszczętnie osuszył kanał, który sprawiał wrażenie opuszczonego. Tego dnia nie widziałem jeszcze żadnego człowieka, choć przejeżdżałem blisko kilku gospodarstw.

Z tablicy informacyjnej w tym miejscu dowiedziałem się że w 2012 r. prowadzono tu badania "archeologiczno-poszukiwawcze" do programu "Było...Nie minęło". W ich trakcie odkryto wiele drobnych pozostałości po tym obozie powstańczym, niedaleko w czasie innych badań znaleziono mogiłę powstańczą.

Zaraz za kolejnym zakrętem mój nos wyczuł jakże charakterystyczny zapach bobra. Na ostrym zakręcie znajdowała się tabliczka informacyjna o mieszkającej tu bobrzej rodzinie, choć i bez niej było to wiadome. Mnóstwo tropów odciśniętych w miękkim błocie, których nie można pomylić z innym i zwierzętami dzięki wężowatemu śladowi ogona.

Pierwsza z tak powszechnie opisywanych kładek w tym parku. Zadaniem ich jest umożliwienie zwiedzającym przejście szlaku suchą nogą. Co prawda w czasie tegorocznej suszy wiele z nich wydawało się zbyteczne.

Szerokość takiej kładki to 1,5 mojej "stopki" ;) czyli jakieś 45 cm, to mniej niż szerokość kierownicy 70 cm. Po wjechaniu na kładkę wiedziałem, że muszę jechać jej samym środkiem pomiędzy dwoma podłożnicami pod spodem, bo nie wszystkie klepki były dobrze przybite. Pomyślałem nawet, że przed każdą z nich powinien znajdować się znak zakazu jazdy rowerem. Gdyby były mokre na pewno nie odważyłbym się jeździć po nich.

Czasem kładki były szersze i z balustradami po obu stronach.

Pojedyncza balustrada oraz wąska kładka sprawiały, że nie było wystarczająco dużo miejsca na normalna jazdę. Zmuszały mnie do jazdy jak na hulajnodze.


Po opuszczeniu ścieżki powstańczej udałem się bardzo wygodną bitą droga wzdłuż jednego z wielu tu kanałów. Dojechałem do Kolonii Wola Wereszczyńska, gdzie właściwie były tylko dwa gospodarstwa. Nad jednym powiewała flaga Kanady i posesji bronił nieustraszony kot, jak widać poniżej.

Od kociej osady pojechałem na zachód twardą i równa drogą szutrową do trzeciej płatnej ścieżki przyrodniczej "Dąb Domoinik". Tu po raz pierwszy tego dnia spotkałem ludzi, było już bardzo ciepło. Dostojny dąb jak się okazało nie by jedyną atrakcją na tym szlaku.

Kładką dojechałem do podmokłego torfowiska.

Torfowisko zarastało trzcinami oraz cherlawymi sosenki.

Dopiero po przeczytaniu tablicy informacyjnej dowiedziałem się, że te cherlawe sosenki maja po 50 lat, choć ja bym im dawał najwyżej po kilkanaście.

Drewniany chodniczek doprowadził mnie nad samą wodę jeziora Moszne, gdzie emerytowany kulturysta (przynajmniej tak wyglądał) opalał się czekając na żonę buszującą w szuwarach w poszukiwaniu żurawiny.

    Pokonując tę kładkę cieszyłem się, że mam wysoko kierownicę, bo inaczej musiałbym nieść rower na plecach ;). Część ścieżki "Dąb Dominik" jest obecnie remontowana przez to opuściłem ją w tym samym miejscu, w którym zacząłem.

    Kolejny cel na mojej trasie to dotarcie do czwartej i najdłuższej ścieżki edukacyjnej "Spławy". Dojechać do niej miałem czerwonym szlakiem, kustosz parku ostrzegał mnie jednak, że może być on trudny do przebycia. Założyłem, że jak się nie da przejechać to zawrócę i objadę trasę po drogach asfaltowych. Kiedy tylko zjechałem z asfaltu na polną drogę ciągnącą się aż po odległy las po miękkim torfie, pomyślałem, że dam radę. Było mokro, ale dzięki suszy torfowe podłoże było na tyle twarde, że można było powoli jechać. Byłem pewien, że o tym myślał pracownik parku jako o trudnym odcinku do przebycia.

    Kiedy dojeżdżałem pod las na niebie przed sobą zobaczyłem dużego drapieżnika krążącego nad drzewami. Obserwowałem go przez dłuższą chwilę, miał biały ogon i długie proste skrzydła z rozczapierzonymi piórami na końcach (na zdjęciu powyżej po powiększeniu można zobaczyć te kilka pikseli). Ruszyłem dalej w las. Po zaledwie 40 m z mojej lewej strony pojawiła się niewielka polanka, nad którą to wcześniej widziałem latające wielkie ptaszysko. Niestety "wygodna" droga skończyła się wraz z polanką i kolejny jej etap wyglądał TAK.

    Musiałem podjąć decyzję czy jechać dalej czy zawracać. Teraz już byłem pewien, że to właśnie miejsce maił namyśli starszy Pan, a nie wcześniejsze podmokłe torfy. Nikt tędy nie szedł, nie mówiąc o jechaniu, od dłuższego czasu. Bardzo nie chciałem się cofać. Ruszyłem więc przez pokrzywy, jeżyny i inne krzaczory do przodu.

Po przebyciu kilkudziesięciu metrów oznakowanie na drzewie potwierdziło mi, że jestem na szlaku i podążam w dobrym kierunku.

    Kolejne kilkadziesiąt metrów, no może nawet 100, i zmniejszyła się ilość zielska do przebicia, za to pojawiło się grząskie błoto lepiące się do kół. Doceniałem właśnie możliwości ustawienia przerzutki na trudny teren, gdzie musiałem szybko kręcić pedałami, ale za to poruszałem się do przodu i nie musiałem brnąć w tym błocku. Jaka tu musi być wiosna? Chyba tylko w woderach da rade przejść skoro w czasie tak długiej przerwy w opadach i gorących dniach tu nadal jest błoto. Po pokonaniu kolejnych 200 metrów teren zaczął wznosić się i ponownie pojawił się zarys ścieżki. Tak przebyłem najtrudniejszy fragment trasy, dalej może być tylko lepiej ;).

Z lasu wyjechałem wprost na krzyż przy polnej drodze, która doprowadziła mnie do kolejnej osady liczącej zaledwie dwa gospodarstwa.

    Zaraz za wsią Zawodówka zmieniłem szlak z czerwonego na czarny. Miał on doprowadzić mnie do ostatniej ścieżki przyrodniczej o nazwie "Spławy". Wiedziałem, że ma ona jedynie 3,5 km długości, ale za to prawie cała biegnie po kładkach.

    Szybko leśnym szlakiem dotarłem do pola biwakowego przy jeziorze Łukie, gdzie w prawo miałem długą kładkę z podwójnymi barierkami nad samo jezioro, a w lewo już wcześniej poznany typ kładki 40 cm bez barierek. Obrałem kierunek nad jezioro. Barierki były tu wysokie i było na tyle wąsko że miałem ledwie po kilka centymetrów luzu po bokach kierownicy. Nie dałem rady jechać, bo obcierałem rogi kierownicy (miękka guma i szorstkie drewno nie były dla siebie stworzone i mam kilka nowych sznytów na kierownicy). Musiałem ponownie zamienić rower w hulajnogę.

Męczarnia się opłaciła - kładka wychodziła daleko w jezioro, co zapewniało rzadko spotykane widoki.

Było to chyba pierwsze jezioro, na którym nie widziałem żadnego ptaka. Była cisza, nawet wiaterek nie szumiał w trzcinie. Znów byłem sam.

Po chwili kontemplacji i kilku zdjęciach do kolekcji ruszyłem w drogę powrotną na pole biwakowe moją hulajnogą.

Poruszanie po wąskich kładkach nie było problemem, były suche i przez to nie śliskie. Jedynie charakterystyczny odgłos poluzowanych klepek przypominał mi, abym jechał środkiem.

Z czasem zaczęły się pojawiać szykany zwalniające na mojej trasie, które musiałem pokonywać na raty.

Brzozowy las przecięty kładką naprawdę robił wrażenie. Muszę tu jeszcze kiedyś wrócić.

Z lasu wyjechałem na duże torfowisko, zapach gorącego i suchego torfu słodko kręcił w nosie.

Kolejna odmiana kładki i za wąsko i za wysoko nic tylko nieść rower, na szczęście tylko kilka metrów, bo potem było szerzej.

Jak opuszczałem ścieżkę edukacyjną "Spławy" wjechałem na stary mocno rozgrzany asfalt i nadal pachnący, mimo wielu lat użytkowania. Po chwili jazdy dotarłem do Muzeum Poleskiego Parku Narodowego. Jest to dość niewielkie muzeum (opłata za wstęp 6 zł) ale jeżeli tak można powiedzieć przytulne.

Mój pierwszy żółw błotny w PPN, szkoda tylko że w takich warunkach.

Jego kolegą zza szyby był zaskroniec - w identycznych warunkach. Wiem, że te zwierzęta nie potrzebują hektarowych wybiegów, ale pomieszczenia mogłyby być trochę większe.

Galeria wypychanek na ogół jest dla mnie dość przytłaczająca i niemiła dla oka, ale rozumiem, że to właściwie jedyny sposób na pokazanie tych zwierząt zwiedzającym.

Ciekawym pomysłem było przeniesienie i odtworzenie wnętrza chałupy wiejskiej z XIXw. Choć myślę że musiał być to bardzo bogaty chłop ;).

Obok mnie stała matka z dzieckiem, tak na oko 5-6 lat. Dziecko odpytywało mamę przedmiot po przedmiocie co to jest i do czego służy. Mama starała się jak mogła i wyszło, że lampa naftowa stała się lampą oliwną, a łopata do wkładania chleba do pieca szuflą do odśnieżania ;)

Za muzeum jest małe oczko wodne w którym żyją 4 żółwie błotne (przynajmniej tyle naliczyłem).

    Kiedy podszedłem do oczka wodnego zobaczyłem żeliwną figurkę żółwia na wysepce ustawioną tam dla turystów i trzy małe żółwie główki wystające z wody w nadbrzeżnych trawach. Niespodziewanie żeliwna figurka ożyła i wpełzła do wody ;).

    Na terenie muzeum utworzono azyl dla bocianów, które już nigdy nie odlecą do ciepłych krajów. Zauważyłem, że ktoś naprawdę bardzo się o nie troszczy i mają tu dobre warunki do życia, choć na pewno wolały by być zdrowe i wolne. Muzeum było właściwie ostatnim punktem mojej wycieczki na ten dzień. W drodze powrotnej miałem tylko jeszcze zobaczyć stary wiatrak.

    Jadąc w pełnym słońcu polną piaszczystą drogą po prawej stronie na rżysku zobaczyłem dwa żurawie. W momencie, gdy się zatrzymałem wzbiły się w powietrze. Zaczęły krążyć, okrąg za okręgiem, wyżej i wyżej, aż stały się małymi punktami, które zaczęły mi migać w oczach, a ja stałem i patrzyłem na ten widok i szczerzyłem się szeroko z zadowolenia. Kiedy znikły z moich oczu z mojej twarzy zniknął także uśmiech i szybko się rozejrzałem w koło, ale byłem sam na pustej piaszczystej drodze. Dlaczego to zrobiłem? Bo przyszła mi do głowy myśl, co by sobie pomyślał ktoś, widząc wielkiego grubego kolesia obciągniętego w lajkrowe ubranko rowerzysty z rowerem ustawiony w poprzek drogi, szeroko uśmiechniętego, z zadartą głową do góry patrzącego w niebo na którym nic nie było ;). Ruszyłem dalej pod górę.

Na szczycie niewielkiego wzniesienia zobaczyłem wysoki i rozłożysty dąb, a po przeciwnej stronie drogi niszczały szczątki wiatraka.

    Ciekawe ile jeszcze lat zdoła tak stać zanim się rozsypie doszczętnie. Stare drewniane deski wydają się ażurowe i przesuszone co cna. Wiatrak było ostatnim punktem tego dnia na trasie, ruszyłem więc w kierunku bazy noclegowej.

Marzenie każdego palacza własne pole tytoniu. Ciekawe ile tysięcy paczek powstaje z takiego pola dojrzałego tytoniu?

Dojechałem do zbiornika retencyjnego nieopodal mojego pola namiotowego. Co około 200 m w okalającym wale była śluza odpływowa ze zbiornika i wszystkie były otwarte.

Z tej strony jeziora jeszcze bardziej było widać jak bardzo tegoroczna pogoda wyssała wodę z okolicznych ziem.

Widziałem kikuty starych drzew, które przy normalnym stanie wody nie powinny wystawać ponad powierzchnie wody.

Widziałem wodne ptactwo na błotnych wysepkach, gdzie czuło się bezpiecznie i odpoczywało niezagrożone.

    Dojeżdżając już do samego pola zatrzymałem się przy nie wielkim kopcu i cmentarzu wybudowanym ku czci pograniczników polskich z 1939 roku, którzy tu stoczyli ostatnią bitwę z oddziałami pancernymi Armii Czerwonej przed rozwiązaniem KOP. Wydarzenie to jest znane jako Bitwa pod Wytycznem. Te biało-czerwone słupki graniczne niosą prosty, ale i bardzo mocny przekaz.

Kopiec upamiętnia miejsca bitew KOP w '39, oraz miejsc kaźni Polaków mordowanych przez sowietów w czasie wojny.

Przeszedłem wzdłuż szeregu krzyży, na czarnych tablicach pośród listy wyrytych nazwisk widniał napis "Żołnierz nieznany".

Po drugiej stronie drogi obejrzałem kilka tablic opisujących historię Korpusu Ochrony Pogranicza oraz cały ich szlak bojowy.

    Bardzo ciekawym pomysłem była wyrysowana w betonowej płycie mapa pokazująca przebytą drogę i miejsca bitew KOP w 1939 r. Po obejrzeniu wszystkiego ruszyłem na pole namiotowe oddalone zaledwie o kilkaset metrów.

    Jak tylko zbliżyłem się do obozowiska przywitało mnie wesołe szczekanie Burka. Był to mój, jakże rewelacyjny, system powiadamiania o tym, że ktoś jedzie drogą polną niedaleko mojego biwaku. Jak tylko zatrzymałem się na polu z krzaków dzikiej róży wyszła przywitać się Kicita. Widać było, że jeszcze chwilę temu spała bo co kilka kroków przeciągała się i robiła koci grzbiet. Taki mnie spotkał zaszczyt. Uzupełniłem psu miskę z wodą, jak się okazało i kotka z niej korzystała bez sprzeciwu psa.

    Wziąłem prysznic z mojej 5l butelki, system jak zawsze sprawdził się zacnie. Już czysty stwierdziłem, że czas coś zjeść.

Zdecydowałem się na obiad, czyli chińską zupkę pomidorowaą z makaronem i kubek kawy. Z butelek zrobiłem osłonkę przeciwwiatrową do kuchenki.

Kotka cały czas mi towarzyszyła, jeżeli nie przemieszczałem się od razu lądowała na boku i tak czekała na głaskanie lub dalszy mój ruch. Było chwilę po piątej popołudniu. Stwierdziłem, że zostało mi jeszcze dużo czasu do zachodu słońca i pojadę do Urszulina na lody, a w drodze powrotnej odwiedzę kopalnię torfu.

    Do Urszulina dojechałem szybko. Jest to mała miejscowość rozciągnięta wzdłuż drogi. Na odleglejszym końcu jest dyrekcja PPN, a w centrum kilka małych sklepów w tym Lewiatan, którego wybrałem jako źródło lodów. Zimny sorbetowy lód o smaku kiwi był bardzo miłą odmiana od moich biwakowych racji. Z uśmiechem ruszyłem w drogę powrotną, z której miałem na chwilę skręcić w bok do kopalni.

Kopalnia brzmi dumnie, a ta torfu wygląda niepozornie. Można by pomyśleć że ktoś zaparkował klka dźwigów nad jeziorem.

Kiedy dojechałem drogą wjazdową na teren "kopalni" nie zauważyłem żadnych znaków zakazujących wjazdu, dlatego postanowiłem zobaczyć koparki z bliska.

Patrząc na te kolorowe maszyny odnosiłem wrażenie ich nie dopasowania do tego otoczenia.
Zapach rozgrzanego przez słońce torfu unosił się w okolicy.
Lubię go ;).


    W Wytycznie przed kościołem zobaczyłem taką oto figurę Matki Boskiej stojącej na hełmie Wikinga. Zastanawiałem się, dlaczego akurat Wikinga, spotkany ksiądz też nie wiedział. Sam budynek kościoła jest to dawna kircha (świątynia luterańska) przeniesiona przez tutejszych parafian zaraz po wojnie z niedalekiego Michałowa.

Słońce było już coraz niżej i ja postanowiłem wracać do mojego polowego gospodarstwa.

Po powrocie rozbiłem namiot i wziąłem drugi prysznic tego dnia, kolację jadłem już przy wschodzącym księżycu w pełni. Zapowiadała się bardzo jasna noc, ale i bardzo zimna. Na niebie nie było ani jednej chmurki.

    Około północy obudził mnie ziąb. Zamknąłem sufit w namiocie i po raz pierwszy tego lata wszedłem do śpiwora. To wszystko zrobiłem bez zapalania światła - tak jasno świecił łysy tej nocy.

    Była około 02:20 gdy obudziło mnie głośne szczekanie Burka. Nie było to zwykłe jego szczekanie, ale takie na granicy panicznego ujadania. Zacząłem nasłuchiwać w lesie gdzieś za toaletą znów coś łaziło łamiąc co chwila gałązki. Postanowiłem wyjść z namiotu i sprawdzić kto mnie po nocy odwiedza. Głośne Bzzzzzzzzzzyt suwaka od sypialni namiotu wywołało lawinę odgłosów czegoś biegnącego przez las (na pewno nie człowieka, inny odgłos). Jak wygramoliłem się wreszcie z namiotu po intruzie nie było śladu, ani nie było go już słychać. Burek już się uspokoił i poszczekiwał jak zwykły psiak ogłaszając wszem i wobec, że ja tu rządzę ;). Wszedłem do lasu, z którego dochodziły odgłosy nocnego gościa, ale tak jak się spodziewałem nic ciekawego nie znalazłem. Było tak zimno, że w czasie wydechów widziałem parę wydobywającą się z moich ust w świetle bardzo jasnego księżyca. Skoro było już spokojnie Burek wlazł do swojej budy i ja poszedłem do swojej. Spać.

    Tego dnia przejechałem 76 km w dwóch częściach 57 i 19. Odwiedziłem wszystkie cztery ścieżki przyrodnicze plus muzeum. Tego dnia tez zobaczyłem 12 żurawi i 5 żółwi błotnych. Plan w pełni wykonany.




Dzień 3


    Po nocnych przygodach obudziłem się chwilę po siódmej. Słoneczko już mocno podgrzało powietrze po nocnej zimnicy, ale takie są uroki sierpniowych nocy. Szybkie śniadanko z pyszną kawką i suszenie namiotu (przy zamkniętych wywietrznikach nachuchałem trochę pary na ścianki). Spakowałem wszystko do auta, napoiłem moich czterołapych towarzyszy biwaku i wyruszyłem na trasę. Przejechałem szybko przez Wytyczno, zaraz po zjechaniu z asfaltowej drogi w polną zobaczyłem taką tablicę.

Informowała ona, że w tym miejscu jest cmentarz ewangelicki niemieckich osadników z przełomu wieków XIX-XX.

Tak narzekamy, że nasze nekropolie za granicą są zaniedbane, a sami nie dbamy o cmentarze innych na naszym terenie.

Idąc do tego jedynego nagrobka wystającego z zielonego gąszczu bacznie uważałem gdzie stawiam stopy. Przedzierając się przez zarośla widziałem pagórki w równych odstępach od siebie beż żadnego oznaczenia.

Wracając do roweru zobaczyłem, że na tylnej ścianie tablicy przyklejona jest zalaminowana tabela z pełnymi danymi jakie udało się zebrać o tutaj pochowanych. Dobrze, że ślad o ludziach pozostał choć w urzędniczych dokumentach.

Jechałem dalej w kierunku południowej części parku po rozległych zielonych łąkach i nawet w kanałach było trochę wody.

Po raz kolejny do moich uszu dobiegł znany już dobrze klangor, ale tym razem znacznie głośniejszy. Uniosłem głowę i zobaczyłem na niewielkiej wysokości nade mną krążąca parę żurawi. Dziób od razu mi się szeroko uśmiechnął.

Para cały czas nawołując krążyła mi nad głową, a ja stałem i obserwowałem ją. Nagle ze wschodu usłyszałem nadlatujące kolejne żurawie. Była to szóstka, która dołączyła do "mojej" pary. Wszystkie razem odleciały na południowy zachód.

Ja ruszyłem dalej przez zielone i czasem lekko pożółkłe łąki.

Dość szybko dotarłem do pierwszej wieży obserwacyjnej tego dnia. Zapowiadał się to dzień turysty, bo po raz pierwszy musiałem czekać na chwilę, aby zrobić zdjęcie i nie mieć żadnej osoby w kadrze.

Przepiękny widok i taka pustka, ale na dole stało siedem samochodów i była nas tu ze dwudziestka ;).


    Szybko wyruszyłem dalej, jednak nie przepadam za takim tłumem. Po dwóch kilometrach dotarłem do drugiej wieży. Ta nie była już przy samej drodze i może dzięki temu poza mną dotarła tu tylko młoda para turystów, która zaraz się zmyła jak tylko dotarłem pod punkt widokowy. Po chwili słuchania nawoływań jakiegoś drapieżnika ruszyłem dalej.

    Nie jestem z tych lękliwych, ale to co mi się przytrafiło naprawdę wywołało buzowanie adrenaliny w mym krwiobiegu i uczucie chłodu mimo skwaru.

A było tak:

    Jechałem piaszczystą miękką drogą na niskim biegu. Po obu stronach mijałem ścięte już pola zbóż i kukurydzy. Z mojej prawej strony był niewielki pagórek - jakieś 40 metrów przewyższenia. Na szczycie pośrodku rżyska stała prawie cała czarną krowa z dwoma białymi łatkami. Przez głowę przeszła mi myśl "kto wypasa krowę na środku rżyska, gdzie nie ma nic do jadzenia ani picia dla niej, nie mówiąc o schowaniu się zwierzaka przed prażącym słońcem?". Nie zawracałem sobie nią więcej głowy, dalej pedałowałem drogą. Po około 300 metrach moja trasa skręcała w prawo w kierunku szczytu pagórka. W czasie powolnej wspinaczki na najniższym biegu w sypkim piachu zauważyłem, że czarnula bardzo mi się przygląda. Kiedy byłem już prawie na samym szczycie zobaczyłem przed sobą rozklekotaną ambonę myśliwską. Zastanawiałem się, czy jej stan pozwoli mi się wdrapać i nie zdewastuję jej moją masą. Ponownie zwróciłem uwagę na czarniawą krowę po mojej prawicy. Szła w moim kierunku. Jakoś się tym nie przejąłem, nigdy nie miałem problemów z krowami i na ogół są one przyszpilowane na długim łańcuchu. Po przejechaniu kolejnych kilku metrów ponownie spojrzałem na rogaciznę, coś mnie zaniepokoiło. Po pierwsze - jeżeli by była przyszpilona to powinien już jej się skończyć luźny łańcuch, a ona lazła coraz bliżej. Po drugie - jak sobie właśnie uświadomiłem zawsze kiedy na nią patrzyłem była ustawiona do mnie przodem i po trzecie chyba najważniejsze łeb miała nisko nad ziemią, a uszy zwrócone do tyłu i położone po głowie (nauczony moimi kotami i psem w domu wiem, że oznacza to, iż ktoś zaraz dostanie bęcki). Szybka analiza, czy jak by co to ładować się na ambonę? Nie!!! Mogłaby nie wytrzymać mojego ciężaru, albo jeżeli by wytrzymała to nawet niecelowe otarcie krowy o jedną z nóg cherlawej ambony zakończyłoby się dla mnie szybkim spotkaniem z ziemią. Podjąłem decyzję żeby jechać dalej. Dystans do mojej prześladowczyni znacząco zmalał i tak jak by przeszła w trucht w moim kierunku. Czas zwijać się i to już. Zacząłem pedałować ile miałem sił, ale piasek nie pozwalał na szybką jazdę. Na liczniku wyświetlało się 12 km/h, a próba wbicia wyższego biegu kończyła się zakopaniem. Obejrzałem się, do krowy miałem mniej niż 100 metrów i dystans malał. Zastanawiałem się, czy uciekać czy może jednak się zatrzymać. Byłem w najwyższym punkcie górki postanowiłem jechać dalej. Niby zjeżdżałem, ale piach skutecznie mnie hamował. Krowa zaczęła "kłus" w moją stronę, widziałem jak łańcuch odbijając się od ziemi raz błyszczy z prawej, a raz z lewej strony czarnego cielska. Wtedy pojawiła się myśl "czy to jest krowa, czy byk?" ale nie byłem w stanie tego stwierdzić. Dystans dzielący nas spadł do kilkudziesięciu metrów. Na szczęście grunt stał się odrobinę twardszy i przyspieszyłem do 16 km/h. Mój prześladowca nadal zmniejszał dystans - na szczęście znacznie wolniej. Serce łomotało chyba z wysiłku ;) młynek kręciłem pedałami. Zacząłem się zastanawiać jak szybko potrafi biec krowa? Na dole pagórka moja droga kończyła się łącząc się z poprzeczną polną drogą. Musiałem szybko podjąć decyzję czy skręcać w prawo, gdzie było bliżej do krasuli w pędzie, czy w lewo tak jak miałem wcześniej to zaplanowane. Skręciłem w lewo po chwili po prawej stronie mijałem niewielką łąkę, jakieś 40 metrów szeroką i z 80 głęboką, niczym nie ogrodzoną. Przy bliższej mi krawędzi pasła się klacz z dwoma źrebakami, a z przeciwnej strony wypasał się jeszcze jeden koń. Nie miałem czasu na głębsze oględziny, bo cały czas uciekałem przed kłusującą krową. W międzyczasie gruntówka stała się twardsza i mogłem już rozwinąć prędkość niewiele ponad 20 km/h. Mój dystans do przeciwnika już nie malał, ale wręcz nawet trochę wzrósł. Kiedy mijałem łąkę usłyszałem bardzo głośne i długie rżenie konia. Obejrzałem się, zobaczyłem że źrebaki biegną w głąb łąki, a drugi z dorosłych koni biegnie w stronę klaczy. Było to tylko krótkie spojrzenie za siebie, bo musiałem bardziej uważać na drogę. Ponownie usłyszałem głośne rżenie za moimi plecami, ale tym razem były to już dwa głosy. Po raz kolejny zerknąłem, co dzieje się za mną. Dwa konie zagradzały drogę mojemu prześladowcy, który tuż przed nimi skręcił w prawo i oddalił się. Byłem bezpieczny i zawdzięczałem to koniom. Dzięki koniki ;). Tak, nie ma co ukrywać ta rogata bestia napędziła mi niezłego stracha jak już dawno nikt tego nie zrobił. Później szukałem w internecie informacji jak szybko biega krowa, ale nie udało mi się takowej informacji nigdzie znaleźć, może ktoś wie? Dodatkowo moja żona, która jest weterynarzem, po kilku pytaniach o wygląd rogatego stwora stwierdziła że to nie była krowa, a na 100% BYK ;).

Po ochłonięciu ruszyłem dalej.


Po raz kolejny dojechałem do asfaltowej drogi, która zresztą szybo się skończyła i znów trzeba było brnąć poprzez piachy Polesia.

Tak dotarłem do ostatniej wieży widokowej, z której nie było co obserwować, tylko sucha trawa wokół i piaszczysta droga. Czemu ją tu ustawiono? Nie wiem. Ostatni z wyznaczonych celów tej wycieczki został osiągnięty. Wyruszyłem w drogę powrotną do mojego hipopotama.

    Jadąc zupełnie pustą drogą przez las (wreszcie w cieniu) zobaczyłem drogowskaz do miejsca pamięci, ale rzucało się w oczy, że ktoś prywatnie zrobił i ustawił ten znak. Postanowiłem zobaczyć dokąd prowadzi. Tak oto trafiłem przed kamień ustawiony w miejscu, gdzie został zabity 1947 r. przez UB por. Józef Strug, działający w AK i WiN.

Droga wiodła mnie poprzez wysuszone łąki, które przypominały, że jesień jest już za pasem.

    Obok polnej drogi, którą jechałem biegł wysuszony do cna kanał. Wszedłem na jego dno, chrupiące podłoże jasno dawało znać, że grunt jest zupełnie pozbawiony wilgoci, nawet w głębszych warstwach. Po rozkruszeniu kilku brył suszonego dna pojechałem dalej, po chwili droga ostro skręcała w prawo. Za zakrętem zobaczyłem, że połowę polnej drogi, którą jechałem zajmuje krowa, po ostatnim spotkaniu z przedstawicielem tego gatunku ponad godzinę wcześniej czułem niepokój. Przyjrzałem się tej krasuli. Stała z wysoko podniesioną głową, cały czas coś przeżuwając obserwowała mnie z uszami w moją stronę. Po szybkim przeglądzie sytuacji już wiedziałem, że z jej strony nic mi nie grozi, przejechałem obok, a ona grzecznie zeszła z drogi ustępując miejsca ;).

Dobre i puste drogi sprawiały mi wielką radość z jazdy. Obmyśliłem sobie, że pojadę wzdłuż rynny spustowej ze zbiornika retencyjnego o długości prawie 3 km. Aby dojechać do jej końca musiałem pożegnać się z wygodnym asfaltem na rzecz zarośniętej drogi płytowej.

Kiedy byłem na szczycie ostatniego pagórka na trasie po prawej stronie zobaczyłem tablicę informacyjną. Jak podjechałem do niej bliżej okazało się, że jest to informacja o XIII wiecznym grodzisku i cmentarzu prawosławnym, który powstał tu później. Zostawiłem rower przy tablicy i wszedłem w zarośla.

Wąską ścieżynką dotarłam do suchej fosy. Kiedy ją pokonałem wspiąłem się na szczyt kopca, gdzie znajduje się cmentarz.

Kiedy byłem już na szczycie musiałem wypatrywać nagrobków pośród chaszczy, ale one tu były zdecydowanie lepiej widoczne niż na poprzednim cmentarzu.

    Oglądane nagrobki miały różną formę, ale wszystkie były opisane cyrylicą. Często prócz samych danych o pochowanym była też krótka informacja kim był. Przynajmniej tak mi się wydawało, bo już niewiele pamiętam z lekcji rosyjskiego.

Jak wiedziałem z tablicy kaplica stała w miejscu starej cerkwi. W środku nic się nie zachowało.

Przedzierając się przez gęste rośliny obejrzałem wszystkie nagrobki. Ciekawe kiedy był tu ktoś przede mną? Wychodząc miałem sprawdzić, czy z tyłu tablicy jest przyklejona tabela taka jak na tablicy z cmentarza ewangelickim. Akurat jak wychodziłem zadzwonił telefon i zapomniałem. Szkoda.

    Po zjechaniu ze szczytu wzniesienia dotarłem do kanału spustowego, a właściwie rynny spustowej ze zbiornika retencyjnego. Jest to zbudowane z beton koryto o wymiarach metr na metr i lekko podniesione nad grunt. Podążałem wzdłuż niego, aż moją uwagę przykuł ruch za nim. Zatrzymałem się i zobaczyłem olbrzymie stado żurawi (jak później się doliczyłem na podstawie zdjęć składało się z ponad 100 ptaków).

Teraz żałowałem, że nie mam ze sobą aparatu z porządnym zoomem. Stałem i nie mogłem się napatrzeć. Co dziwne tak wielkie stado nie wydawało żadnych odgłosów.

Postanowiłem podnieść telefon ponad moją głowę, aby zrobić "lepsze" zdjęcie, okazało się że zaraz za betonową rynną jest kilka żurawi, które teraz mnie zauważyły i z wielkim krzykiem wzbiły się w powietrze.

To pociągnęło za sobą kolejną część stada będącego już dalej ode mnie. Powstał wielki harmider okrzyków tych pięknych ptaków.

W powietrze poderwała się jakaś jedna trzecia stada, pozostałe bacznie obserwowały, ale nie wzbiły się w niebo i mogłem dalej je obserwować.

Ptaki, które się poderwały podzieliły się na kilka grup, które krążyły nad moją głową.

Chwilę jeszcze patrzyłem na już uspokojone ptaki i odjechałem dalej wzdłuż betonowego kanału.

Rynna doprowadziłem nie wprost do zbiornika retencyjnego, a po drodze minąłem dzień wcześniej odwiedzoną kopalnię torfu.

Po dotarciu na biwak szybka kąpiel, napojenie Burka - bo chyba wylał całą miskę, którą rano mu zostawiłem i wyjazd do domu.

Tego dnia pokonałem tylko 46 km, ale naprawdę były to kilometry ciekawe i pełne emocji.


    Wycieczka do Poleskiego Parku Narodowego zaskoczyła mnie. Nie słyszałem wcześniej o tym parku, a jest on naprawdę wart odwiedzenia. Może część południowo-wschodnia nie jest aż tak interesująca ale i ona ma swój urok. Za to główna część parku, czyli to co widziałem drugiego dnia mojego pobytu zdecydowanie jest warte pokonania tych 230 kilometrów z Warszawy. W parku można nocować na jednym z trzech pól namiotowych lub w jakimś gospodarstwie agroturystycznym.

    Co koniecznie trzeba zobaczyć będąc tu?
    Na pewno trzeba odwiedzić wszystkie cztery ścieżki przyrodnicze (wstęp na nie jest płatny), muzeum PPNu, malowane chatki, zapomniane cmentarze (aby nie były zapomniane) oraz pomnik KOP.

    Rzadko się zdarza, abym wyjeżdżając skądś od razu chciał tam wrócić i jeszcze raz zobaczyć to znów, a tu tak właśnie było. Planuję wrócić tu jeszcze dwukrotnie raz zimą, kiedy teren będzie przykryty białą pierzyną, a drugi raz w połowie maja, kiedy bagna będą pełne wody oraz śpiewów i nawoływań mieszkającego tu ptactwa. Następnym razem zabiorę aparat z dużym zoomem i lornetkę. Wypad do PPNu na weekend to dobry pomysł i polecam gorąco.


Na zakończenie jeszcze mapka z całą trasą pokonaną przeze mnie przez te trzy dni, nie długa bo tylko 123km.