menu

19 września 2016

SzLaMo - Czyli rowerem po Szlaku Latarni Morskich

Od dziecka lubiłem wspinać się na latarnie morskie, nawet nie wiem ile razy już wchodziłem na kołobrzeską.
   Co mnie do nich ciągnie? Nie wiem, może te rozległe widoki i poczucie wolności na szczycie każdej z nich? Naprawdę nie wiem.
O Szlaku Latarni Morskich dowiedziałem się oglądając reportaż w telewizji opowiadający o mężczyźnie, który przeszedł całe wybrzeże na piechotę, odwiedzając każdą napotkaną latarnię. Wtedy też zapragnąłem i ja je wszystkie odwiedzić.
Z braku czasu i możliwości pomysł zatarł się w pamięci. Dwa lata temu, jadąc ze znajomymi na rowerach, jeden z nich przypomniał mi o trasie, wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że byłaby to fajna wycieczka i trzeba będzie kiedyś ją odbyć.
Pomysł cały czas kołatał się po mojej głowie i na początku 2016 roku zapadła decyzja. W te wakacje, najprawdopodobniej na początku lipca, pojadę z kolegą lub nawet dwoma na Szlak Latarni Morskich w Polsce.


Oryginalny rysunek przed edycją pozyskałem z http://www.moje-morze.pl/latarnie.html.

Na polskim wybrzeżu jest obecnie 15 działających latarni i 4 wyłączone.

W czasie zbierania informacji i planowania trasy dowiedziałem się o odznace "BLIZA" (Bliza - to rodzaj dawnej dźwigowej latarni morskiej). Jest ona przyznawana za odwiedzenie latarni na polskim wybrzeżu.


Potwierdzenia wizyt zbiera się do małej granatowej książeczki. Każda z udostępnionych do zwiedzania latarni ma przeznaczoną dla siebie stronę w paszporcie. W zależności od ilość zebranych “wiz” można otrzymać brązową (5 stempli) lub srebrną (13 stempli) odznakę.
Aby otrzymać złotą przypinkę trzeba jeszcze udokumentować wizytę w 3 latarniach poza granicami Polski. Szczegóły i regulamin znajduje się na stronie TPNMM.

Paszport BLIZA można kupić w większości latarni jak i w sklepie internetowym na stronie TPNMM, gdzie poza granatową książeczką można znaleźć kilka innych pozycji o tematyce latarnianym. Ja zdecydowałem się dokupić jeszcze mały "przewodnik" po latarniach w Polsce - zbiór krótkich informacji o latarniach w naszym kraju wraz z krótką historią i charakterystyką każdej. Pomimo, że jest to "Nowe Wydanie", to trzeba pamiętać, że było ono nowe w roku 2012 i kilka informacji się zdezaktualizowało. Ale o tym później.

Jako, że uwielbiam mapy papierowe zakupiłem komplet takowych. Szczególnie polecam mapy Eko-Grafu - dla tego typu przejazdu są wręcz stworzone. Wykonane są w skali 1:50 000, co zapewnia dobrą dokładność jak i czytelność z odległości wyciągniętych ramion. Jedyna niedogodność to konieczność  dość częstego zmieniania aktualnie widocznego fragmentu mapy w mapniku. Każda z map obejmuje fragment wybrzeża. Z jednej strony arkusza znajdują się na ogół trzy wąskie pasy z mapami natomiast z drugiej  znajdziemy opisy interesujących miejsc i szczegółowe plany większych miejscowości. Trójpodział mapy na wąskie paski prawie idealnie pasujące do mapnika, co jest genialnym rozwiązaniem.
 Mapa Zalewu Wiślanego to "z braku laku ..." autorzy przesadzili z ilością szczegółów i może nie do końca przemyśleli niektóre oznaczenia, przez co mapa stała się nieczytelna.

Wyposażony w broszurę i uzbrojony w wiedzę całego internetu ;) [przeczytałem wiele relacji internetowych z przejazdów SzLaMo] oraz mając w pamięci to, co w zeszłym roku opowiadali Bogusz i Robert (spotkałem ich w Rewie w drodze na Hel) zabrałem się za tworzenie własnej trasy. Odpaliłem GPSies, gdzie zacząłem rysować warianty trasy na mapie. Dość szybko okazało się, iż jeśli chcę jechać w miarę blisko wybrzeża to muszę zdać się na R-10, choć wiele osób raczej ostrzegało przed nią. Po wstępnym wyrysowaniu zdecydowałem, że trasę pokonam z zachodu na wschód, bo tak na ogół wieją wiatry. No właśnie, na ogół...

Plan był taki:

DzieńTrasaDystans km
1Świnoujście - Międzyzdroje32
2Międzyzdroje - Gąski114
3Gąski - Rowy114
4Rowy - Władysławowo116
5Władysławowo - Hel - Władysławowo77
6Władysławowo - Jantar98
7Jantar - granica Polski - Sztutowo84
8Sztutowo - Malbork44

Planowałem w osiem dni pokonać trasę około 680 km. Z doświadczenia zakładałem, że pod koniec trasy siodełko może dokuczać więc końcówka była coraz krótsza. Dodatkowo do pierwszego i ostatniego dnia musiałem doliczyć czas na podróż koleją. Trasa wyznaczona, ekwipunek dokompletowany. Nic tylko ruszać w drogę. Zbliżał się lipiec, a ja niestety z przyczyn niezależnych musiałem przełożyć planowany wyjazd z początku na koniec miesiąca, potem znów na sierpień i kolejny raz na koniec sierpnia. Niestety i ten termin nie wypalił.
Zapadła decyzja, że jednak w tym roku na SzLaMo nie pojadę. Kończyły się wakacje, a większość latarni udostępniona jest dla zwiedzających w sezonie, czyli maj-wrzesień z czego większość dnia tylko lipiec-sierpień, w pozostałe miesiące jest znacznie krócej lub są to tylko wybrane dni.
 Koledzy odpuścili czekanie i wykorzystali swoje urlopy na inne wyjazdy, co było w pełni zrozumiałe. Mi pozostał smak porażki, bo nie ukrywam, że trochę czasu na przygotowania poświęciłem. Ale takie życie.
Na koniec sierpnia okazało się, że muszę wykorzystać zaległy urlop i od pierwszego września mam 3 tygodnie wolnego bez żadnych planów. Krótka rozmowa telefoniczna z żoną i zaraz popędziłem na dworzec kupić bilety na pociąg do Świnoujścia.
I tak to 30 sierpnia kupiłem bilety na 6 września. Z planowanego wyjazdu wyszedł wyjazd spontaniczny, na szczęście plan i ekwipunek już był ;).

Dzień 1


Budzik miałem nastawiony na 5:30 ale już o 5 rano się obudziłem i nie mogłem usnąć. Czułem to napięcie przed czekającą mnie przygodą. Wstałem przed czasem i zacząłem się szykować do wyjścia. Jako, że miałem wszystko przygotowane dzień wcześniej to już o szóstej byłem dopakowany do końca, po śniadaniu i nawet spacerze z psem. Chwilę posiedziałem i stwierdziłem, że równie dobrze mogę tak siedzieć na dworcu. O 6:12 na prawie godzinę przed odjazdem pociągu ruszyłem. Do stacji Warszawa Wschodnia mam niespełna 4km i po kwadransie byłem już na miejscu.


 Wtarabaniłem się na peron z rowerem objuczonym sakwami. Zastanawia mnie dlaczego tak trudno PKP namówić na montaż wąskich zjezdni? Nie utrudniłoby to ruchu pieszego a rowerzystom czy osobom z wózkami dziecięcymi byłoby łatwiej. W Sztokholmie widziałem takie rozwiązania ,szkoda że u nas nie ma.
Siedziałem tak na peronie, słońce było coraz wyżej a mojego pociągu jeszcze nawet na tablicy nie było widać. Planowany odjazd był na 7:08 ,do Świnoujścia miałem dojechać na minutę przed 15. Bilet do Świnoujścia z przesiadką w Szczecinie Dąbie to koszt 75,10zł plus 16,10zł opłaty za rower.

Tym razem jechałem bez mojej przyczepki. Do maksymalnego obciążenia roweru brakowało mi ledwie 2 kg. Na kierownicę ponownie przymocowałem moją starą torbę z mapnikiem. Teraz bez ciężkiego aparatu w środku powinna się sprawdzić.

Pociąg przyjechał o czasie, rower powiesiłem na wieszaku i rozpocząłem podróż ;)

Drogę do Szczecina Dąbie spędziłem przyklejony do szyby, z planów czytania nic nie wyszło. Miła konduktorka sama z siebie powiedziała mi po której stronie będzie peron więc mogłem się przygotować do wysiadki przy właściwych drzwiach.

Na szczęście przesiadka nie wymagała zmiany peronu. Po półgodzinie oczekiwania przyjechał regionalny z Poznania do Świnoujścia, do którego zapakowałem się z kilkoma innymi rowerzystami.

Do Świnoujścia przyjechałem 2 minuty przed czasem ;) Szybko wsiadłem na rower i pojechałem do pobliskiego portu promowego. Kiedy podjeżdżałem miałem okazję zobaczyć jak odpływa prom na drugą stronę Świny. Odczuwałem presję czasu. Plan zakładał, że po przeprawieniu się pojadę do granicy z Niemcami i potem wzdłuż brzegu morza dojadę do stewy Świnoujskiej. Następnie z powrotem na prom aby dojechać do latarni morskiej. Do pokonania nie było dużo bo jedynie 21 km i tylko 2 godziny na to wszytko. Według przewodnika latarnia otwarta była tylko do 17.

Przymusowy 15 minutowy postój zaraz na starcie dał mi szansę na rozejrzenie się po okolicy.

Widok na ujście rzeki do morza po części przesłaniały dźwigi przeładunkowe.

Mój prom już płynął. Przeprawa tylko dla pieszych i rowerzystów, oraz samochodów z lokalnymi tablicami rejestracyjnymi. Pozostali zmotoryzowani muszą korzystać z innej przeprawy na południe od miasta. Dobrze, że prom jest darmowy.

Szybki przejazd przez centrum miasta i już byłem na granicy. ;) Przejście graniczne okazało się zupełnie nie widowiskowe. Stwierdziłem, że skoro jestem już na granicy to byłoby nie powetowaną stratą, gdybym nie wjechał choć kawałek na teren RFNu. Wdarłem się na całe 300 metrów i zawróciłem. Niestety znów presja czasu.

Następny punkt na trasie to przejście dla pieszych i rowerzystów z transgraniczną promenadą.

Kolektory słoneczne przypomniały mi sceny z Ridrika.

Transgraniczną promenadą pojechałem na brzeg morza.

Tak, teraz już mogłem powiedzieć ,że jestem na starcie. Nastał czas naprawdę rozpocząć moją przygodę z wybrzeżem.

Trasa do stewy Wiatrak zajął mi lekko ponad godzinę. Zostało mi niespełna 50 minut (według informacji z przewodnika) do zamknięcia głównego celu na ten dzień. Wystraszyłem się, że nie zdążę bo zostało mi jeszcze 9 km plus przeprawa promem ,gdzie mogłem trafić 15 minut czekania jak to było w tą stronę. Dlatego odpuściłem pchanie roweru pod samą stewę, a szkoda. Może następnym razem się uda.

Razem ze mną do portu wpływał mały drobnicowiec.

Pierwszy raz tego dnia zobaczyłem latarnię i wieżę portową.

Na 15 minut prze zamknięciem dotarłem do latarni Świnoujście. W środku dowiedziałem się ,że godziny otwarcia zostały zmienione 3 lata temu i otwarta jest do 18. Czyli nie potrzebnie pędziłem i odpuściłem stewę. ;(

Widok ze szczytu jest fantastyczny. Oczywiście dopiero po wdrapaniu się na najwyższą latarnię w Polsce uświadomiłem sobie, że lornetkę zostawiłem przy rowerze. W oddali widać miejsce planowanego tego dnia noclegu w Międzyzdrojach.

Widok na wejście do portu w świetle już powoli zachodzącego słońca, który zmiękczyło światło.

Muszę przyznać, że port choć nie za duży to zrobił na mnie wrażenie.

Pierwszy stempel z latarnią zdobyty ;) jeszcze tylko 12.

Żeton pamiątkowy z Latarni Świnoujskiej.
 (przyznam uczciwie kupiłem go w Niechorzu).

Po wyjściu z latarni zeszło ze mnie napięcie pędu, że się nie wyrobię.

Ostatnie spojrzenie na latarnię i w drogę do Międzyzdrojów gdzie planowałem nocleg.

Fort Gerhard jest udostępniony dla zwiedzających ale tylko do 17, a ja byłem już chwilę po.

Właściwie tylko tabliczkę mogłem obejrzeć.

Widok na fort od tyłu.

Niedaleko od latarni w środku lasu znajduje się wieża widokowa Goeben, miała mi zapewnić piękny widok na okolicę. Jednak nie zliczone stada komarów namówiły mnie do zmiany planu i pojechania dalej. Leśnym duktem pojechałem w kierunku kompleksów bunkrów, też już o tej porze zamkniętych dla zwiedzających. Łudziłem się, że może da się coś ciekawego zobaczyć. Niestety wszystko było szczelnie otoczone siatką. We wrześniu już po 18 w lesie robi się półmrok. Ponieważ plan zakładał, że pierwszy nocleg będę miał w jakimś wynajętym pokoju, musiałem się zbierać, bo szukanie wolnego pokoju po zmierzchu to kiepski pomysł. W pozostałe noclegi miałem spać w namiocie. Kiedy dojechałem do Międzyzdrojów próbowałem znaleźć wolny pokój ale prawie na każdym domu wisiała wywieszka "Brak Wolnych Pokoi". Spotkałem parę starszych Niemców z trójką wnuczków na osakwionych rowerach, szukali wcześniej zarezerwowanego pokoju. Wskazałem im drogę, po czym wróciłem do poszukiwań. Po 20 minutach bez sukcesów podniosłem poprzeczkę finansową i zacząłem się rozglądać po małych hotelikach, w których też nie było wolnych miejsc. W całym mieście było dużo turystów większości zza zachodniej granicy. Po kolejnych niepowodzeniach postanowiłem, że przejdę do planu B i pojadę na wcześniej wyszukane w sieci pole kempingowe. Przed samym polem zobaczyłem ogłoszenie na małym hoteliku, że są wolne pokoje. Na recepcji nie zastałem nikogo tylko kartkę z numerem telefonu i prośbą o kontakt. Zadzwoniłem i miła pani powiedziała, że jest wolny pokój za jedyne 120 zł za noc. No cóż trochę za wysokie progi jak dla mnie. Stwierdziłem, że wszystkie noclegi mogę odbyć w namiocie. Camping 24 jest dużym polem na około 600 miejsc, przy rejestracji dowiedziałem się, że na około 80 miejsc zajętych jestem jedynym Polakiem. Faktyczne na polu stały kampery właściwie z całej Europy. Za nocleg zapłaciłem 29 zł. Rozbiłem namiot obok dwóch młodych Niemek, które przyjechały poimprezować starym golfem. Jedna z nich Katrina mówiła płynnie po angielsku ,natomiast druga (imienia jej nie pamiętam) gorzej ode mnie czyli praktycznie wcale.
Po rozbiciu biwaku zostawiłem obozowisko i pojechałem rowerem do centrum poszukać czegoś na ząb. Najedzony ruszyłem na szybkie zwiedzanie miasta.

Nad morze dotarłem już po zmierzchu.
Po powrocie na kemping wziąłem szybką kolejną kąpiel i przygotowałem się do spania. Zostały mi kanapki z podróży więc nie musiałem szykować ich na ranek następnego dnia. Zdecydowałem się iść spać aby wcześnie rano wstać, bo budzik nastawiłem na 5:30.

Tego dnia odwiedziłem 1 latarnię i przejechałem zaledwie 36 km w ponad 3,5 godziny, dodatkowo 9 km po okolicy w czasie wieczornego zwiedzania. Do zaliczonych gmin na rowerze mogłem dopisać 2 sztuki: Świnoujście i Wolin.
---------------------

-----------------




Dzień 2


Kiedy budzik zadzwonił wydawało mi się że jest jeszcze noc. Jednak gdy wygramoliłem się ze środka namiotu widać było, że już nadchodzi dzień. Cały namiot miałem pokryty gęstymi i dużymi kroplami rosy. Szybko poszedłem się umyć i trochę rozgrzać bo było rześko. Po powrocie zabrałem się za zwijanie obozowiska. Nie bardzo miałem pomysł co zrobić z namiotem. Musiałem podjąć decyzję albo pakuję mokry namiot do sakwy i następną noc śpię w mokrym namiocie albo czekam ponad godzinę aż wzejdzie słońce i go wysuszy. Wybrałem opcję pierwszą, prognozy nie zapowiadały deszczu w ciągu 24h. Po opróżnieniu namiotu i odpięciu od podłoża wytrzepałem go z wody ile tylko dało radę. Następnie zjadłem śniadanie z kanapek podróżnych. Po posiłku ponownie wytrzepałem namiot i spakowałem do sakwy. Dopakowałem wszystko. Było wpół do ósmej gdy ruszyłem w drogę ale na polu wszyscy jeszcze spali.
W centrum Międzyzdrojów wjechałem na R-10, która miała być moim przewodnikiem przez większość trasy. Szybko wyjechałem z miasta, tam już bitą drogą wjechałem w stary liściasty las Wolińskiego Parku Narodowego, przy trasie minąłem Zagrodę Pokazową Żubrów (nawet nie wiedziałem że tu są) ale o tej porze jeszcze nie dostępną dla odwiedzających.

W Warnowie wjechałem na wielokroć łatany asfalt, który wił się delikatnymi łukami. W połowie drogi do Wisełki R-10 odbijała w prawo, ja jednak pojechałem prosto do wsi gdzie dalej już czerwonym szlakiem pieszym w kierunku latarni Kikut. Szlak ten trawersuje lesiste wzgórza cały czas się wznosząc. Kiedy wydawało mi się, że jestem już blisko latarni, szlak nagle zaczął gwałtownie opadać. Tak dotarłem w pół wysokości wzgórza na którym stoi latarnia. Widziałem ją na szczycie pomiędzy drzewami na tle przebijającego nieba. Niestety do szczytu było około 30 m w pionie, a szlak wspinał się tu bardzo stromo. Do tego stopnia, że rower wpychałem na wyciągniętych ramionach nad głową trzymając ręce na kierownicy. Te kilkadziesiąt metrów dało mi solidnie w kość.

Ale dotarłem. ;) Latarnia Kikut nie jest udostępniona dla zwiedzających. Na górze okazało się, że trwała właśnie konserwacja instalacji wieży. Pracownik poinformował mnie, że nie wolno mi nawet zaglądać do środka. Czemu? Nie wiem. Byłem zmęczony i nie chciałem się spierać. Rzuciłem tylko trochę okiem na ile to było możliwe. Zrobiłem fotkę i ruszyłem dalej.


Trzy kilometrowy zjazd wzdłuż czerwonego szlaku był czystą przyjemnością.

Co prawda trzy razy musiałem zsiąść i przeprowadzić rower pod/nad przeszkodami.

Mokra od rosy  pajęczyna skrzyła się tak bardzo w słońcu, że musiałem się zatrzymać i chwilę po patrzeć.

Blackbercik czekał cierpliwie ;)
Po zjechaniu na sam dół czekał na mnie łatany asfalt a w Międzywodziu wróciłem na R-10.

Dojeżdżając do mostu zwodzonego w Dziwnowie pomyślałem ,że szkoda, że nie zobaczę go w czasie podnoszenia.

Kiedy to pomyślałem zaczęły się opuszczać szlabany drogowe. ;)


Miałem okazję podziwiania tańca wielu ton stali.
W Dziwnówku skręciłem nie tam gdzie trzeba i zgubiłem dziesiątkę. Kiedy się zorientowałem podjąłem decyzję ,że jadę dalej inną drogą i wrócę na szlak w Łukęcinie i tak też zrobiłem. Pogoda była wymarzona na taką podróż nie za gorąco i wiatr nawet miałem w plecy.

Tak dojechałem do Niechorza.

Po ostatnim zabezpieczeniu brzegu chyba już nie musimy się obawiać, że resztki muru kościoła znikną w czeluściach morza i pozbawią miasto wizyt przejezdnych turystów.

Dobrym pomysłem było wybudowanie schodów z podestem daleko wychodzącym od skarpy aby móc zobaczyć ruiny od strony morza.

Plaża pustawa mimo, że już pierwsza po południu ale w końcu to już był wrzesień.

Ja przy ruinach na potwierdzenie, że dotarłem tu.

Teraz ruiny bez zakłóceń.

Ten żeton pamiątkowy też kupiłem w latarni w Niechorzu.

Promenada z kontrastującymi barierkami podkreślającymi kolor morza.

Rewalska ławeczka Małego Księcia i Róży, stoi teraz w pobliżu blaszanego parkanu pobliskiej budowy. Ciężko było mi uchwycić kadr bez niego.

Zaraz potem w oddali zobaczyłem kolejny z moich celów.

Pomysł z napisem na piątkę, kadrowanie mi nie wyszło.

Latarnia Niechorze w całej okazałości, front budynku jest od strony morza.

Wdrapałem się na szczyt i rozglądałem się po okolicy. Równe rzędy falo-łamaczy i najlepsze miasteczko miniatur latarni morskich na polskim wybrzeżu.

W oddali widać rezerwat jeziora Liwia Łuża.

Próbowałem zrobić panoramę ale wyszło jak widać.



Kolejna pieczątka do kompletu już 2 i jeszcze 11 zostało do zebrania.

Tak i ten żeton kupiłem w tej latarni jak i dwa wcześniejsze.

Prosto z latarni pojechałem do Parku Miniatur Latarni Morskich. Cena za wstęp to 20 zł, jest też możliwość kupienia biletu zespolonego z wizytą w motylarni. Ja postanowiłem odwiedzić tylko miniaturki.

To jest BLIZA tak wyglądały prekursorki obecnych latarni morskich.

Dobrym pomysłem jest to, że nie trzeba czekać na start grupy z przewodnikiem a właściwie przewodniczką ;) tylko dołącza się do grupy będącej na trasie i dalej już z nią ogląda miniatury. Przewodniczka chodzi w kółko i opowiada coś o każdej miniaturze podając dane techniczne jak i różne ciekawostki.

Latarnia Gdańsk Port Północny tu mogłem ją zobaczyć w całej okazałości bo z tego co udało mi się ustalić nie ma możliwości podjechania do niej nie wspominając już o zwiedzaniu środka.

Na pierwszym planie replika latarni z Gdańska, z tyłu widać rekonstrukcję blizy typu żuraw z garnkiem wulkana w skali 1:1 to dopiero oddaje jak to wyglądało kiedyś, z prawej strony ta srebrna tuba to replika buczka mgłowego.

Niby latarnia ale jednak nie latarnia a światło własne ma, oryginał stoi przy molo w Sopocie.

Latarnia po prawej to odtworzony wygląd latarni na Górze Szwedów, którą też planowałem odwiedzić mino, że już nie jest używana, ta po lewej to latarnia w Jastarni.

Aleja latarni, jakość miniatur jak i ilość detali zasługuje na 5.

Stewa portowa w Świnoujściu przez pośpiech nie udało mi się podjechać pod nią, a jedynie z dystansu (~200-300 m) obserwować a szkoda, może następnym razem.

Tej polskiej latarni raczej nigdy nie odwiedzę (chociaż kto wie?) znajduje się najdalej od granic naszej ojczyzny bo aż na stacji antarktycznej im. Henryka Arctowskiego. Jest to jedna z dwóch naszych latarni znajdujących się poza terenem kraju.

Już wychodząc jeszcze jedno ujęcie na BLIZe jest naprawdę duża.

Przed samym wyjściem podszedłem do miniatury ORP Orzeł ilość detali robi wrażenie jak i cały park miniatur. Na pewno tu wrócę za jakiś czas, bo eksponatów co roku przybywa.

Z Niechorza wyjechałem rewelacyjną drogą rowerową wzdłuż torów kolejki wąskotorowej. Po dojechaniu do Pogorzelicy plan mój zakładał opuszczenie R-10 i kontynuowanie trasy wzdłuż wybrzeża aż do Mrzeżyna. Niestety znów pomyliłem skręty i w pewnym momencie drogę moją przegradzał parkan wybudowanego ośrodka wypoczynkowego. Kto buduje ośrodek w poprzek drogi? Co prawda szutrowej ale drogi. Postanowiłem ominąć ośrodek wokół przez krzaczory ale po okołu 100m odpuściłem i wróciłem do najbliższego rozwidlenia, które doprowadziło mnie do wcześniej zaplanowanej trasy.

Kiedy byłem w Mrzeżynie w '92 roku teren na zachód od miasta aż do Pogorzelicy był niedostępny z powodu stacjonujących tu oddziałów wojsk ochrony pogranicza. Teraz przez teren dawnej bazy i obok obecnej została wyznaczona trasa rowerowa. Co prawda trasa wiedzie po Drodze Dojazdowej nr 32 ,która jest wykonana z polnych kamieni czyli typowe kocie łby a jak każdy rowerzysta wie nie jest to ulubiona nawierzchnia rowerzystów. Mimo to jest to lepsze  niż brak przejazdu a te 5km da rade się przetelepać. Na skarpie został wybudowany punkt biwakowy z pięknym widokiem i dojazdem szutrowym dla ułagodzenia nadgarstków i pośladków ;).

Po konsumpcji kolejnej kanapki ruszyłem dalej. Zaraz spotkałem ponownie R-10, która poprowadziła mnie przy samym płocie obecnej jednostki. Na placu stała taka zabawka, chyba atrapa ale ja się nie znam.

Mrzeżyno zawsze wywołuje uśmiech na mojej twarzy, lubię to miasteczko zapewne za to co przeżyłem w nim ponad dwadzieścia lat temu ;)

Nie mogłem sobie odmówić wizyty w porcie, tu jakby czas nie płynął ,nic się nie zmieniło.

Z Mrzeżyna do Kołobrzegu jest 18km, z czego większość przebiega wzdłuż drogi Kołobrzeskiej o dużym natężeniu ruchu. Na szczęście dla mnie prawie na całej długości jest wymalowana ścieżka rowerowa na poboczu drogi co daje odrobinę poczucia bezpieczeństwa. Zatrzymałem się na chwilę przy Jeziorze Reskim aby poobserwować wodne ptaki.

Zdjęcie z kołobrzeskim kolarzem teraz mam i ja ;)

Dotarłem do kolejnej latarni. Kołobrzeska bliza jest chyba najwięcej razy przeze mnie odwiedzaną latarnią. Zastanawiałem się czy na nią wchodzić bo byłem tam już wielokroć ale jak bym nie wszedł byłoby jakoś nie uczciwie. Dodatkowo docierając tu zrealizowałem swój plan minimum na tą wycieczkę, jaki wyznaczyłem sobie po pytaniu żony dokąd co najmniej bym chciał dojechać. Wiedziałem również, że od teraz cały czas niedaleko będą biegły tory kolejowe z pociągiem bezpośrednim do Warszawy. Więc jeżeli bym uszkodził rower, mógłbym łatwo wrócić do domu.

Pieczątka wbita do paszportu, zostało 10 do pełnego kompletu. Dobrze, że nie większa bo by na stronie się nie zmieściła.

Kolejny żeton do torby na kierownicę, gdzie będzie pobrzękiwał z pozostałymi.

Pogoda dopisywała, wiatru prawie nie było co widać po morzu.

We wrześniu już zdecydowanie mniej plażowiczów.

Widok na port, obserwowałem jak co chwilę jakiś statek lub kuter wpływał lub wypływał. Kołobrzeg zadbał o rowerzystów i wzdłuż całego wybrzeża po trasie R-10 jest wydzielony pas dla rowerzystów.

Za miastem nawierzchnia też była dobrej jakości i towarzyszyła aż do Sianożęt.

Chyba bliżej morza nie można było wyznaczyć trasy. Robi wrażenie i na pewno chłodniej.

Trasa wprowadziła mnie w zarośla ale nawierzchnia twarda pozwalała utrzymać dobre tempo bez wysiłku.

Pojawiła się kładka obok bagniska i widok z niej był niesamowity z lewej morze.

Z prawej rozciągał się widok na moczary.

Dalej doga prowadziła przez podmokłe leśne tereny, nie zatrzymywałem się za bardzo, bo pojawiły się stada krwiopijców. Ostatnie 12 km do Gąsek przeskoczyłem raz dwa. Wjeżdżając do miejscowości zacząłem się rozglądać za polem namiotowym i tu spotkało mnie rozczarowanie. Wszystkie trzy pola były zamknięte. ;(

Ponieważ zbliżała się godzina 17 a miała to być godzina zamknięcia Gąskowej latarni postanowiłem na początek odwiedzić ją a dopiero potem zająć się poszukiwaniem miejsca na rozbicie namiotu. Po dojechaniu na miejsce okazało się ,że znów informacja w przewodniku nie była ścisła, bo latarnia była otwarta do 18.

Wdrapałem się szybko na szczyt i z lornetką przeglądałem okolicę. Niby wiele ośrodków gdzie można by przenocować ale prawie wszystkie zamknięte. Po raz kolejny uświadomiłem sobie, że wrzesień to już po sezonie a przecież pogoda jeszcze jest, za to hałaśliwych turystów mniej.

Patrząc na morze zdałem sobie sprawę, że jeszcze nie kąpałem się w morzu od czasu przyjazdu. Postanowiłem wieczorem  naprawić to niedociągnięcie.

Kolejna pieczątka do kolekcji, brakowało jeszcze 9.

Jak i następny żeton ;)

Sympatyczny starszy pan z latarni (nie był latarnikiem jedynie sprzedawał bilety wstępu) powiedział mi, że nigdzie tu już pola otwartego tu nie znajdę ale może tanio jakiś pokój znajdę w ośrodku wczasowym z tyłu latarni lub abym spytał w restauracji Włóczęga.
Gąski po sezonie to lekko wymarła miejscowość. Udałem się do wskazanego ośrodka wczasowego gdzie pani zaoferowała mi pokój za 90 zł za noc, podziękowałem uprzejmie i pojechałem dalej. Tak dotarłem pod Włóczęgę gdzie wisiała wywieszka "Brak wolnych pokoi". Spostrzegłem z tyłu budynku długie pole z krótko wystrzyżoną trawą w sam raz na rozbicie namiotu. Spytałem kelnerki czy jest możliwość rozbicia tam namiotu na jedną noc za drobną opłatą. Pani powiedziała ,że musi spytać. Zniknęła w kuchni a zapachy zeń wydobywające przypomniały mi jak jestem głodny po całym dniu. Po chwili ponownie pojawiła się uśmiechnięta pani (jak się okazało współwłaścicielka z mężem tego lokalu) i powiedziała ,że jak chcę to mogą mi wynająć mały pokój na jedną noc bo akurat dziś się zwolnił a jutro będzie znów zajęty. Po krótkiej negocjacji ceny i obiecaniu, że zjem solidny obiad zaraz na dole wynająłem pokój na noc. Pierwsze co zrobiłem to na trawie za placem zabaw rozstawiłem do przeschnięcia mój przemoczony namiot. Potem szybka kąpiel i pognałem głodny jak wilk na dół na obiad. Zamówiłem barszcz czerwony z uszkami a na drugie schaboszczaka na opiekanych kartofelkach z bukietem surówek. Przyznam szczerze ,że tak pysznego barszczu (był pikantny) to nie jadłem, co prawda może mój głód trochę zaburzył odczucia smakowe ale naprawdę barszcz był rewelacyjny i jak kiedyś wrócę do Gąsek to na pewno spróbuję go jeszcze raz. Drugie też było bardzo dobre a schaboszczak przykrywał prawie cały talerz. Najedzony uzupełniałem mikroelementy popijając piwo w ogródku i obdzwoniłem wszystkich, że dobrze mi się jedzie i wszystko u mnie ok. Pojawiły się pierwsze krople rosy co przypomniało mi o namiocie, który poleciałem zwinąć.

Skoro obiecałem sobie, że wejdę do morza to ruszyłem przez puste uliczki w stronę zejścia na plażę.

Patrząc na latarnię uświadomiłem sobie, że nie mam jeszcze zdjęcia jej i szybko dodałem kolejne zdjęcia do kolekcji.

Sama latarnia była już zamknięta ale stragany obok niej były jeszcze otwarte dla turystów. Co zadziwiające nie wiadomo skąd ale było tu kilkanaście osób. Ja się skusiłem jeszcze na gofra tylko z łakomstwa a nie głodu.

Słońce już schowało się za horyzontem ale za to pięknie podświetlało chmury od spodu.

Dla uwiecznienia "kąpieli" zamieszczam dokumentację fotograficzną. ;)

Po kąpieli spojrzałem na niebo i jakby czas się zatrzymał, nic się nie zmieniło.

Przy otrzepywaniu i zakładaniu butów chwilę rozmawiałem z małżeństwem, które na stałe mieszka w Niemczech ale teraz przyjechali tu na wakacje. Wyjaśnili mi też, dlaczego teraz na zachodnim wybrzeżu jest tak dużo Niemców, po prostu tam jeszcze w niektórych landach są wakacje. Ja wróciłem do pokoju i przyszykowałem sobie prowiant na następny dzień, który zakupiłem w sklepie obok Włóczęgi. Aby zapewnić odpowiednią temperaturę dla wędliny wywiesiłem torebkę z kanapkami za oknem.

Wtedy w ciemności zobaczyłem migające światło latarni w Gąskach.
Nastawiłem budzik na rano, zgasiłem światło i poszedłem zadowolony spać. Plan zrealizowany, może tylko noclegi jak na razie odwrotnie niż planowałem.

Tego dnia odwiedziłem 4 latarnie i pokonałem 121km w 10 godzin. Czyli taki mój żółwi standardzik ale nie musiałem się nigdzie spieszyć i to mi najbardziej pasowało. Dodatkowo odbyłem "kąpiel" w morzu ;) plus ponad kilometrowy spacer nad nim. Do statystyk dopisałem 10 nowych gmin odwiedzonych na rowerze: Wolin, Dziwnów - obszar wiejski, Dziwnów -teren miejski, Rewal, Trzebiatów, Kołobrzeg - obszar wiejski, Kołobrzeg - teren miejski, Ustronie Morskie, Będzino, Mielno


-----------------

-----------------



Dzień 3

Budzik obudził mnie za kwadrans szósta, za oknem było jeszcze ciemnawo. Szybko zjadłem wcześniej przygotowane śniadanie i zwinąłem swój majdan. Po cichu aby nie pobudzić innych zniosłem manele po schodach. Byłem gotów na następny dzień w drodze.

Wyruszyłem w trasę 3 minuty po wschodzie słońca, była 6:20.

Wszystkie mijane uliczki wyglądały jak wymarłe, dopiero około 7 rano zacząłem spotykać ludzi gdzieś się wybierających.

Czasem można spotkać coś czego się człowiek nie spodziewa. Puste dobre drogi sprawiały że szybko mijałem kolejne miejscowości- Sabinowo, Mielno czy Unieście.

Tak dotarłem nad widoczne w oddali jezioro Jamno. Wąską mierzeją po wygodnym dukcie jechałem zupełnie sam jak okiem sięgnąć.

Morze było zupełnie płaskie i takie niebieskie.

Za Łazami miałem jechać 4 km po plaży. To jest ostatnie zdjęcie przed zejściem na plażę. Okazało się, że nie jestem w stanie w żaden sposób jechać po plaży, próbowałem w różnych miejscach i poddałem się. Zacząłem pchać rower. Co tam tylko 4km. Po chwili już byłem zmęczony rower kopał się w mokrym i grząskim piachu. W pewnym momencie zobaczyłem, że spod niewielkiej skarpy w moim kierunku zaczyna iść inny rowerzysta pchając swój rower. Chwila rozmowy i już wiedziałem, że jest z Poznania i spał na plaży a teraz żałuje bo piach ma wszędzie. Chwilę jeszcze porozmawialiśmy i każdy ruszył w swoją stronę pchając rower. Jakie to dziwne, że ludzie zupełnie nie znajomi spotykając się zupełnie przypadkowo na szlaku rozmawiają tak swobodnie. Zapewne gdybyśmy się spotkali tu bez rowerów to byśmy tylko się minęli, ledwie nawzajem zauważając. Ja wróciłem do swojej walki. Po kilometrze pchania roweru już miałem dość, liczyłem par-kroki pomiędzy mijanymi falo-łamaczami. Na ogół było to 45. Po drugim kilometrze już wiedziałem, że to był mój błąd. Rower cały oblepił się piaskiem, a drobiny powciskały się w zaciski hamulców tarczowych i teraz piszczały niemiłosiernie. Dodatkowo błyszczące zawsze golenie amortyzatora też były całe w piachu. Zastanawiałem się ile ziaren przeniknęło przez gumowe uszczelniacze do środka. Na tylne koło z kasetą i przerzutką wolałem nie patrzeć, po prostu nie zaglądałem pod sakwy. Nie miałem sił. Dla zabicia myśli o brnięciu przez piach, rozpocząłem obserwacje skąd się bierze ten piach tak wysoko na rowerze. Zobaczyłem, że koła oblepione piachem wytracają go o pałąki mocujące błotniki. Zagadka rozwiązana, a ja jeszcze nadal wpół drogi do końca męczarni. Po trzecim kilometrze ciężko mi było złapać dech, ręce bolały a do kompletu nieszczęść czułem, że ostre kamienie poraniły mi stopy w zgięciu palców u stóp. Zrobiłem chwilę odpoczynku dla wyrównania oddechu po czym ruszyłem dalej. Po kolejnych 500 metrach zobaczyłem na plaży dziwne siatki i płotki jak by ktoś próbował łowić kraby czy coś w podobnego. Zacząłem się rozglądać i wypatrzyłem na szczycie niewielkiej skarpy rozstawione siatki ornitologiczne a pomiędzy nimi wąską ścieżkę. Zostawiłem rower na plaży wiedziałem że nikt go stąd nie zabierze i poszedłem zobaczyć co jest za wałem. Byłem tak zmęczony, że nawet samemu ciężko mi się szło. Kiedy wdrapałem się na szczyt , w dole za wydmą zobaczyłem obozowisko a duży napis głosił, że to stacja "Akcji Bałtyckiej". Wszyscy tu jeszcze spali, ja nie chcąc ich niepokoić zawróciłem do roweru i ruszyłem w dalszą mordęgę. Ostatnie pół kilometra pokonywałem już bardzo zmęczony. Dziwne, że mogę jechać cały dzień na rowerze czy iść  i nie czuć zmęczenia a ledwie cztery kilometry po grząskim piasku z objuczonym rowerem i umieram. Cienias ze mnie. Kiedy dotarłem do zaplanowanego wyjścia z plaży, przywitał mnie napis "Teren Urzędu Morskiego - wstęp wzbroniony". Ale wiedziałem z map googla, że zaraz po drugiej stronie jest czarna droga. Byłem zmęczony i zły na siebie, że zachciało mi się jechać plażą, dlatego postanowiłem złamać zakaz. Okazało się, że pod lekkim piaskiem są ukryte twarde betonowe płyty więc niczego nie niszczyłem. Kiedy przedarłem się przez skarpę okazało się, że jestem na polu namiotowym ;) stał tam tylko jeden kamper. Uradowany ruszyłem w kierunku drogi. Na ścianie zewnętrznej jednego z mijanych budynków było zamocowane duże metalowe koryto do mycia dla wielu osób z kranami a nad nimi wisiał szlauch. Rozejrzałem się wkoło i nikogo nie było widać. Zacząłem nawoływać "Dzień dobry, czy jest tu ktoś?" ale bez odpowiedzi. Postanowiłem mimo braku zgody właściciela uszczknąć trochę wody z węża i obmyć rower aby choć trochę mniej piszczal i nie zniszczył okładzin hamulcowych do końca. Umyłem rower i siebie, a kiedy zbierałem się do wyjścia za rogu budynku wyszedł jakiś mężczyzna i mocno zdziwiony moim widokiem, zaczął dopytywać co tu robię. Opowiedziałem mu grzecznie skąd się tu wziąłem. Zdziwił się, potem poinformował mnie, że jestem na terenie Urzędu Morskiego gdzie nie wolno mi przebywać (choć minąłem przed chwilą ogólnodostępne pole namiotowe). Wyczułem, że coś kombinuje, po chwili namysłu zażądał 10 zł za użycie wody. Po krótkich negocjacjach stanęło na 3 zł. On miał na piwo a ja czysty rower i obaj byliśmy zadowoleni. Pożyczyliśmy sobie miłego dnia i pojechałem już twardą drogą dalej. Nauczka na przyszłość. Już nigdy nie będę planował trasy rowerowej po plaży. Inni potrafią jeździć po mokrym piachu, ja nie i tyle.

15 kilometrów dzielące mnie od Darłowa pokonałem błyskawicznie. Zmęczenie znikło i powróciła radość z podróży.

Wjeżdżając na most telefon zakomunikował 45km trasy. Zatrzymałem się na zielonym mostku i obserwowałem bezruch miasta. Po chwili zjechałem nad brzeg rzeki Wieprz i ruszyłem w kierunku ujścia.

Zacumowane kutry przypomniały mi o programie "Ludzie Morza", którego kolejne odcinki śledziłem w Planete+. Zastanawiałem się czy w czasie mojej wizyty w Ustce uda mi się zobaczyć choć jeden z trzech kutrów z programu.

Niedawno wyremontowane nadbrzeże umożliwiało mi wygodny przejazd wzdłuż rzeki. Rewelacyjne jest to, że przestrzeń ta żyła co chwila ławeczki czy place zabaw i nawet siłownia na powietrzu sprawiały, że ciągle kogoś mijałem.

Nieuregulowany lewy brzeg dawał odczucie dzikości a prawy zapewniał wygodne użytkowanie.

Minąłem most zwodzony z futurystyczną sterownią na górze.
 
Tak dotarłem do pierwszej tego dnia latarni morskiej w Darłowie. Kiedy tylko zatrzymałem się przed wejściem wyszła do mnie pani ze środka i z uśmiechem zapraszała do wejścia. Chwilę porozmawialiśmy i zostałem uprzedzony o wąskim wejściu na galeryjkę.

Na dole latarni jest tak zwany dom pilotów portowych.

Pojawiła się kolejna pieczątka w moim paszporcie. Zostało mi jeszcze do zebrania 8 sztuk.

Dokupiłem do kompletu kolejny żeton pamiątkowy.

Wygodnymi ale skrzypiącymi drewnianymi schodkami doszedłem do faktycznie nie za dużego wyjścia na punkt widokowy. Bezwietrzna pogoda sprawiła, że woda w rzece wydawała się jakby gęsta.

Morze piany też nie toczyło. Mimo, że nie było jeszcze 11 a już robił się skwar. Zszedłem na dół gdzie jeszcze chwilę porozmawiałem z panią z kasy o mieście i turystyce rowerowej. Chwaliła pogodę jaką trafiłem bo faktycznie  sierpień był mokry w tym roku. Nie musiałem się spieszyć bo miałem prawie 4 godziny na przejechanie 16 kilometrów. Latarnia w Jarosławcu po sezonie jest otwarta od 15 do 17.

Postanowiłem opuścić R-10 i pojechać nadmorskim czerwonym szlakiem, który równie często mi towarzyszył jak R-10. Cała droga była ułożona z betonowych płyt szesnasto-dziurowych.

Ta kładka jest nad kanałem odpływowym z jeziora Kopań. Woda w kanale występuje okresowo. W czasie mojej wizyty wyglądała mocno surrealistycznie. Tu spotkałem starszą panią, która poprosiła mnie abym przekazał jej koleżance z sanatorium, która poszła przodem, że ona już wraca. Adresatka wiadomości została mi opisana jako stara chuda wariatka ;) w fioletowym kapeluszu. Około dwóch kilometrów dalej spotkałem ową i przekazałem informacje.

Bezwietrzna pogoda sprawiła, że zrobiło się upalnie.

W Jarosławcu pojawiłem się dwadzieścia po południu. Miałem 2,5 godziny czekania.

Przed samą latarnią był mały kwietnik z ławeczką, na której zjadłem kanapki i korzystając z dobrej pogody czytałem książkę wygrzewając się w słońcu. Około 14 pojawił się Darek z Sosnowca, przyjechał na rowerze z Rowów gdzie wynajął pokój w jakimś internacie za 20zł za noc. Skoro i ja miałem tego dnia nocować w Rowach to postanowiłem, że lepiej spać w pokoju internatu niż w wilgotnym jeszcze namiocie, który nie wysechł poprzedniego wieczora do końca. Dla zabicia czasu pojechaliśmy razem do pobliskiego sklepu uzupełnić zapasy. O 14:58 zjawił się latarnik i punkt 15 otworzył dla chętnych drzwi do latarni w Jarosławcu.

Przybiłem kolejny stempelek tym razem dość skromny.

A kolejny "złoty" pieniądz zawędrował do torby na kierownicy.

Latarnia stoi właściwie w samym środku miejscowości.

Panele świetlne latarni wraz z zapasowymi światłami.

Statek przykuł moją uwagę, niestety nie mogłem mu poświęcić zbyt dużo czasu, bo znów czas zaczął odgrywać rolę. W przewodniku jak i na stronie wyczytałem, że latarnia w Ustce jest czynna tylko do 17.  Miałem niecałe 2 godziny na przejechanie 30 km. Czyli tak na styk biorąc pod uwagę, że to nie wyścig a wyjazd krajoznawczo-turystyczny. Darek jest speedersem dlatego na starcie wymieniliśmy się numerami telefonów i uzgodniliśmy, że jak dotrę do Rowów to dam mu znać i pomoże mi zorganizować nocleg w internacie. On ruszył z kopyta a ja pojechałem w swoim tempie.

Mimo, że miałem nie pędzić wewnętrznie mnie coś gnało. Kiedy uświadomiłem sobie, że już po raz trzeci rezygnuję z postoju dla zrobienia fotki "bo się spieszę" zdałem sobie sprawę, że nie takie były plany i zatrzymałem się aby uwiecznić plantację wiatraków rosnących na polach.

To zdjęcie przedstawia dwa żurawie w polu. Miłego szukania ;)

Na przedmieściach Ustki minąłem Darka siedzącego w ogródku kawiarnianym z obiadem i szklaneczką piwa. Ja tylko mu pomachałem spieszyłem się do latarni. O 16:46 podjechałem pod latarnię i mnie straszna złość naszła, bo na murze była wywieszka, że latarnia otwarta jest od 10:00 do 13:00. Okazało się, że informacje w przewodniku jak i na stronie latarni były błędne. W suterenie latarni jest sklep gdzie właściciel z córką sprzedają wyroby ze srebra i bursztynu, zaproponowali mi żebym spróbował zadzwonić na podany numer do osoby opiekującej się latarnią, może by mnie wpuściła poza godzinami. Wykonałem telefon na podany numer, tam otrzymałem grzeczną odmowę, na moją uwagę, że na stronie latarni jest błędna informacja pan powiedział, że jeszcze nie zdążyli zmienić po sezonie. Zaproponował mi, że jutro rano otworzy 20 minut wcześniej i jak chcę to zaprasza. Cóż miałem robić tak też bywa. Choć starałem się aby plan nie narzucał mi za mocno podróży czułem się źle, że nie udało mi się go zrealizować i dojechać do Rowów. Zadzwoniłem do Darka aby dać mu znać, że nie będę potrzebował noclegu. Musiałem znaleźć miejsce na rozbicie namiotu, o ile poza miastem to nie jest większy problem to w mieście już tak. Zapytałem sprzedawcę czy wie gdzie jest pole namiotowe. Okazało się, że w mieście jest 5 takich ale po sezonie tylko jedno jest czynne a on je zdecydowanie odradza bo akurat to jest kiepsko wyposażone i w knajpie często jest impreza za imprezą. Zaproponował poszukanie pokoju, uruchomiłem aplikacje do wyszukiwania noclegów .Wykonałem 9 telefonach i za każdym razem otrzymywałem info o braku wolnych miejsc. Ludzie nie chcą wynajmować pokoju na jedną noc bo to duże koszty i mały zysk. Postanowiłem jednak pojechać na pole namiotowe. Po drodze mijałem kilka domków z informacją o wolnych pokojach ale na jedną noc nikt nie chciał. Zatrzymałem się pod sklepem Żabka aby dokupić butelkę wody bo tego dnia było naprawdę ciepło. Wychodząc ze sklepu zobaczyłem małą kartką "Wolne pokoje na górze" zadzwoniłem na podany numer. Starsza pani nie bardzo była zainteresowana ale jak usłyszała, że ja rowerzysta i planuję jechać na "TO" pole to powiedziała, że jak będę spał w swoim śpiworze a nie w pościeli to ona się zgadza. Zaraz zeszła na dół, rower zapakowaliśmy do starego garażu przerobionego na składzik. Po schodach wszedłem objuczony sakwami. Szybko się rozgościłem w dużym pokoju. Na środku rozstawiłem namiot aby dosechł do końca, a sam poszedłem się wykąpać.  Wychodząc z łazienki gospodyni zaprosiła mnie na kawę, z chęcią wypiłem gorący napój. Była bardzo ciekawa czemu jadę sam taki szmat drogi. Dostałem wskazówkę aby pójść na obiad do baru Pod Strzechą. Poszedłem tam i zdecydowanie polecam lokal z klimatem, smacznymi i solidnymi porcjami za rozsądne pieniądze. Najedzony ruszyłem w miasto.

SAR-3000 "ORKAN" czekał w porcie i dobrze niech się nudzi.

Port Ustecki z niesławną popsutą kładką, którą nie wiadomo kto i kiedy ma naprawić.

Sprawczyni mojego przymusowego postoju, w sumie to dobrze, że się tak stało.

Niby po sezonie jak widać z godzin otwarcia latarni i niedziałających pól namiotowych ale turystów było nie mało.

Siedziałem na falochronie patrząc na zachodzące słońce, nic mnie nie goniło. Cieszyłem się tym, że tu jestem.

Do portu wracał przerobiony na wycieczkowiec stary kuter z turystami.

Natomiast prawdziwy kuter wychodził z rybakami na połów w morze.

JA dalej siedziałem na falochronie machając nogami ;)

Słońce zaszło, wtedy ruszyłem do mojego lokum.

Minąłem nowo wybudowany port dla jachtów, który stał się przyczyną unieruchomienia kładki nad kanałem.

Szachulcowe domy jednoznacznie kojarzą mi się z mazurami choć przecież nie tylko tam są. W drodze powrotnej zrobiłem zakupy na następny dzień. W pokoju przygotowałem kanapki aby kolejnego dnia nie tracić rano na to czasu. Zastanawiałem się co ciekawego przyniesie następny dzień. Nie nastawiałem budzika bo nie było sensu skoro do latarni miałem rzut beretem a ona otwarta miała być dopiero o 9:40. Poszedłem spać słysząc imprezę w barze pod oknami.

Tego dnia odwiedziłem 3 latarnie i przejechałem ~97km w 11 godzin z zaplanowanych 120. Mimo, że początkowo byłem zły z przymusowego 2,5 godzinnego postoju w Jarosławcu a potem wcześniejszym zakończeniu trasy w Ustce, to w sumie na dobre wyszło. Do listy odwiedzonych gmin mogłem dopisać 5 nowych: Darłowo - obszar wiejski, Darłowo - teren miejski, Postomino, Ustka - obszar wiejski, Ustka - teren miejski

Mapa trasy:
-----------------

-----------------



Dzień 4

Mimo nienastawionego budzika obudziłem się przed ósmą rano. Cicho zwinąłem wyschnięty namiot i zjadłem śniadanie. Po spakowaniu wszystkiego do sakw okazało się że mam jeszcze tylko pół godziny do otwarcia latarni. Pożegnałem się z miłą gospodynią i ruszyłem niespiesznie w kierunku latarni. Jeszcze raz postanowiłem przejechać przez port i poszukać czy może pojawi się jakiś kuter z "Ludzi Morza".

Opłaciło się przy nabrzeżu stał zacumowany średni z kutrów UST121. Ten dzień już na samym początku miło mnie zaskoczył. Kolejnym zaskoczeniem było że gdy podjechałem pod latarnie w drzwiach do niej stał mężczyzna w białej koszuli z pagonami i marynarskiej czapce. Spojrzał na mnie jak przypinałem rower i zapytał czy to ja wczoraj dzwoniłem. Po potwierdzeniu tego faktu przez mnie przeprosił że na stronie nie było aktualnych godzin. Jako rekompensatę za przymusowy postój w Ustce otrzymałem darmowe wejście ;). Już mu nie mówiłem że niema tego złego...

W paszporcie pojawiła się kolejna pieczątka już 7, co oznaczało że połowę wszystkich już mam i brakuje mi już tylko 6.

Tu też namyłem następny brzęczyk, kolekcja się powiększała.

Widok z góry na zupełnie pustą miejską plażę,o tej porze jednoznacznie wskazywał że już po sezonie.

Niebieska woda, niebieskie niebo zapowiadał się kolejny ciepły dzień.

W Ustce nie ma panelu błyskowego jak w Jarosławcu, a jest klasyczny aparat Fresnela.

Szkoda że tak piękny obiekt stoi popsuty ;(

Port dla kutrów rybackich po prawej i przystań jachtowa po lewej, jeden z tych jachtów należy do mojego znajomego.

Ostatnie spojrzenie na port teraz pusty i czas ruszać w drogę.

Z miasta wyjechałem dobrze mi już znaną R-10 jedynie tu nawierzchnia była bardziej "dzika".

Na szczęście nie przeszkadzało mi to, a widoki i przestrzeń dodawały radości z pokonywanych kilometrów.

Przed Rowami wjechałem na szlak rowerowy wytyczony po śladzie dawnej kolejki wąsko torowej. Coraz częściej spotykam tak prowadzone trasy. Jest to dobre rozwiązanie bo w sumie chyba nie wielkim kosztem robi się drogi trwałe i solidne bo wykorzystując już istniejącą podbudowę. Trasą taką dojechałem do Rowów.

Za Rowami droga zdecydowanie zmieniła typ nawierzchni na bardziej grząski. Jechałem przez to powoli ale jechałem.

Sporą niespodzianką dla mnie były napotkane jeziora, okazały się miejscami z klimatem. Przypomniały mi o zeszłorocznej mojej wizycie w Poleski Parku Narodowym.

Las odbijał się w stojącej wodzie jeziora Długiego Małego.

Drzewa okaleczone odchodami kormoranów, choć ptaków nie było widać ani słychać w okolicy.

Panorama przeglądałem przez dłuższą chwilę z pomocą lornetki.

Kolejne jezioro tym razem Długie Duże (takie maja nazwy) miało długi pomost wychodzący w głąb jeziora.

Białe drzewa wyglądały ja by ktoś je kredą dorysował do lasu po drugiej stronie jeziora.

Całe jezioro było nie poruszone i ciche.

Latarnia Czołpińska znajduje się na szczycie zalesionej wydmy. Podjechałem rowerem pod pozostałości schodów u stup wydmy, tam przypiąłem rower do drzewa i ruszyłem po schodach w górę. Ta latarnia chyba jest najbardziej korpulentną ze wszystkich naszych. Jest to jedyna latarnia gdzie kasa biletowa jest na górze.

Uzyskałem kolejny stempel, niestety pani sprzedająca bilety już nie miała pamiątkowych żetonów z tej latarni. Szkoda ;(.

Linia energetyczna doprowadzająca prąd do latarni utworzyła długą przecinkę przez las. W jej linii są też wybudowane "schody" które obecnie są w stanie zaniku. Niemniej ze szczytu jest wspaniały widok na całą okolicę.

Kiedy planowałem trasę jeszcze w domu zastanawiałem się czy nie pchać roweru przez wydmy Słowińskiego Parku Narodowego ale po moich ostatnich doświadczeniach z pchaniem roweru przez piach uważam że słusznym było zrezygnowanie z tego pomysłu.

Nauczony doświadczeniem dnia poprzedniego wychodząc z latarni Czołpino zadzwoniłem do Stilo z pytaniem do której są otwarci. Okazało się że tym razem informacje moje są prawidłowe i na pokonanie 47 km mam 4 godziny i 15 minut bo jest otwarta do 17:00. Niby czasu było aż nadto ale pamiętałem o ostrzeżeniach Bogusza i Roberta rok wcześniej jadący trasą między Klukami a Łebą, jak i internauci pokonujący ten odcinek przy jeziorze Łebskim też ostrzegali że czasem jest nie przejezdny.

Droga do Kluków biegła przez płaski teren ale po polakach w okół drogi był widać że teren jest podmokły.

Na szczęście asfalt był równy i pędziłem, w myślach liczyłem że jeżeli tępo mi nie spadnie to w Stilo będę z dużym zapasem.

Przed samą wsią skansenem zobaczyłem stary niemiecki cmentarz był on ogrodzony i zamknięty więc mogłem tylko popatrzeć z daleka i zdobić zdjęcie z nad płotu.

W Klukach skansen był otwarty lecz turystów nie wielu.

Szybkie tępo ponad 20 km/godz z przejazdu od Czołpina do Kluków wprowadziło mnie w hura optymizm. Do tego stopnia że jak skręcałem z drogi asfaltowej w polną ścieżkę przed która stała tablica ostrzegawcza o okresowym podtopieniu szlaku i nie możności go pokonania nie przejąłem się tym zupełnie. Na początku szlak wydawał się po prostu strasznie nierówny jak by takie muldy z kęp traw.

Wkoło pojawiły się kanały wypełniane stojącą wodą i pierwsze błotne oczka w poprzek wąskiego traktu. Nie sposób było je wyminąć gdyż z lewej miałem kanał z woda a z prawej gęstą roślinność bagienną taką do pasa. Na szczęście ktoś powrzucał w bajorka błotne różnego rodzaju gałęzie i kamienie co przy odrobinie ekwilibrystyki i podpórki na rowerze pozwalało przejść na drugą stronę.

Zrobiło się upalnie do tego woda bardzo wspiera rozwój owadów i teraz poza pchaniem roweru po muldach i przepychaniu go przez błocka musiałem walczyć z muszkami które wlatywały do ust gdy je otwierałem. W pewnym momencie dotarłem do błocka które nie wydawało się jakieś bardzo trudne do pokonania takie 4 metrów szerokości. Jednak gdy próbowałem je pokonać mój rower zapadł się po osiki w błocie, a sakwy zanurzyły w wodzie. Dodam tylko że kiedy mój rower tkwił w błocie nie miało znaczenia czy go trzymam czy nie on po prostu sam stał objuczony całym ekwipunkiem. Na wyrwanie roweru z tej pułapki poświęciłem dużo czasu i energii. Żałuję tylko że nie zrobiłem wtedy zdjęcia.

W końcu wydobyłem rower i droga zaczęła poprawiać się już moglem jechać, a nie musiałem pchać roweru.

Wszystko dzięki temu że teren drogi poniosła się o jakieś pół metra nad lustro wody.

Wiedziałem że pokonałem dopiero pierwszą część trasy przy jeziorze i jak to wynikało z opisów nie ta najtrudniejszą.

Po dotarciu do rozdroża, musiałem podjąć decyzję czy jechać w lewo (w kierunku tych brzóz w środku kadru) jak pierwotnie zakładałem czy w prawo po wyraźnie coraz lepszym podłożu ale za to zapowiadało się znaczne nadłożenie drogi. Musiałem uwzględnić że pokonanie ostatnich 2 km zajęło mi około 40 minut, a zostało mi jeszcze 5km podobnej jakości. Była już prawie 14 a do Stilo jeszcze szmat drogi. Zdecydowałem się że jednak pojadę w prawo bo to mi dawało szanse że zdążę do latarni przed jej zamknięciem.

Droga poprawiała się, ze ścieżki do porządnego asfaltu już po kilku kilometrach. Ponieważ wyjechałem poza posiadane mapy papierowe uruchomiłem w telefonie nawigację Locus która bardzo dobrze się sprawdza w planowaniu tras nie samochodowych. Wyznaczony nowy szlak miała 42km a mi pozostały niecałe 3 godziny do zamknięcia następnej latarni. Znów zacząłem odczuwać presję czasu. ;(  Przestałem się zatrzymywać na robienie zdjęcia. Co prawda duży fragment trasy biegł po drodze 213 a tam jest już znaczny ruch samochodowy który nie sprzyja zatrzymywaniu się. Od Wicka rozpoczął się teren pagórkowy gdzie na podjazdach wlokłem się niemiłosiernie ale za to zjazdy rozpędzały mój wehikulik pod pięćdziesiątkę ;) co przy żarze z nieba było przyjemnym ochłodzeniem. Po pewnym czasie zacząłem odczuwać braki energii, zatrzymałem się przy małym sklepiku pośrodku niczego. Na miejscu wypiłem litr coli, a na dokładkę wchłonąłem loda w czekoladzie z posypką orzechową. Energia wróciła dość szybko ;) uwielbiam taki doping.

Kiedy robiłem pętlę aby podjechać gruntową drogą na szczyt gdzie stoi bliza mijałem starszą panią na rowerze zjeżdżająca z góry (później dowiedziałem się że to obecna latarniczka) spojrzała na mnie z litością i z uśmiechem powiedział że szczyt już blisko. To chyba znaczyło że nie wyglądałem najlepiej. Pod latarnię Stilo dotarłem o 16:50 czyli na 10 minut przed zamknięciem. Kasa już była zamknięta ale mężczyzna (jak się potem okazało syn mijanej wcześniej pani) czekał na mnie ;) Zrobiło mi się bardzo miło. Powiedział że miał plan poczekać do 17:30 jak bym się nie pojawił. Zaraz pomnie na szczyt dotarł jeszcze jeden rowerzysta i małżeństwo samochodem. Udało się dotrzeć ale zamiast 47km między latarniami pokonałem 57km czyli dostałem karna 10-tkę.

W paszporcie na kolejnej stronie pojawił się stempel. Był to już 9 znaczek w małej książeczce brakował tylko 4 sztuk.

Chyba to że byłem zmęczony a i dzień upalny sprawiło że musiałem robić odpoczynki wchodząc na szczyt średniej przecież wysokości latarni. Kiedy już się wtarabaniłem na szczyt zobaczyłem bezkres zielonego morza.

Z trzech stron zielone.

Z czwartej zielono-niebieski.

Kiedy w końcu zszedłem na dół zacząłem rozmawiać z człowiekiem który mnie wpuścił do latarni. Okazało się że startuje w amatorskich zawodach MTB. Opowiedział mi że jego rodzina od lat tu pracuje przy latarni. Kiedy pytałem go o nocleg wskazał mi pobliskie pole namiotowe. Ja stwierdziłem jednak że godzina jeszcze młoda (do zachodu słońca zostało niespełna 2 godziny) i spróbuję pojechać ile się da na wschód. A jak będzie się ściemniać to gdzieś rozłożę namiot. Polecił mi trzymać się czarnej szutrowej drogi przeciwpożarowej bo ponoć to jedyna w pełni przejezdna, reszta szlaków jest mocno piaszczysta. Pożegnałem się dziękując za życzliwość ruszyłem dalej. Niestety zaraz na początku wybrałem nie ta odnogę czarnej drogi i kiedy to sobie uświadomiłem już nie chciałem zawracać. Przez las jechało się całkiem znośnie jedynie kiedy droga podchodziła pod pola robiło się piaszczyście. Kilka razy przepychałem rower ale byłem już zaprawiony w boju i nie robiło to na mnie już większego wrażenia. Dość szybko dotarłem do Lubiatowa, jednak robiła się już szarówka. Postanowiłem za miejscowością bardziej aktywnie poszukać miejsca na nocleg. Jak na złość po opuszczeniu ostatnich zabudowań droga znów zaczęła się maziać, a grunt mocno wilgotny a wręcz błotny nie zachęcał do rozbijania namiotu. Tak szukając miejsca dojechałem do Białogóry. Nie bardzo wiedziałem gdzie tu może być jakieś pole namiotowe. W końcu dojechałem do głównego skrzyżowania i przystanku PKSu we wsi tam znajdowała się duża mapa okolic z naniesionymi informacjami przydatnymi dla turystów. W czasie przeglądania mapy spostrzegłem idącego człowieka (w koło nikogo nie było, pustki) i spytałem czy nie wie gdzie jest jakieś pole namiotowe, on mi odparł że nie bo też jest rowerzystą i wynajął domek kempingowy za rozsądne pieniądze tu zaraz obok. Zaproponował abym też tam poszukał noclegu. Razem poszliśmy do gospodyni która miała kilka domków. Chwila negocjacji bo już domki pozamykane na zimę itp. Ale argumentacja że bez pościeli zadziałała i dostałem domek. Kolejna noc zamiast w namiocie miała być pod dachem. Wziąłem szybką kąpiel (co prawda w zimnej wodzie ale jednak) i ruszyłem w MIASTO szukać czegoś na ząb. Na szczęście przed wyjściem z terenu spotkałem właścicielkę która wskazała jak się okazało jedyny jeszcze czynny przybytek gastronomiczny w okolicy. Kiedy dotarłem we wskazane miejsce zobaczyłem że restauracja jest prawie pełna, a i w ogródku brak wolnych miejsc. Przysiadłem się do jednego z długich stolików przy którym jadła jedna osoba, która zaraz zakończyła jedzeni i po chwili zostałem z całym stolikiem. Na obiadokolacje zamówiłem duży rosół i stek z ziemniakami oraz dużą kawę z mlekiem. W czasie oczekiwania (40min) na jedzenie przy stoliku obok dwóch rowerzystów rozmawiało jak dojechać do Wejcherowa na pociąg. Było już ciemno, a im komórki kończyły żywot a właściwie ich baterie. Pozwoliłem sobie się wtrącić i wyszukaliśmy razem jak dojechać nie koniecznie głównymi drogami. W podzięce otrzymałem piwo ;) a oni pojechali. W końcu i ja się doczekałem na jedzenie i przyznam że mogło być lepiej. Za to kawa była taka jak należy duża i z mlekiem. Najedzony poszedłem do domku spać.


Tego dnia odwiedziłem 3 latarnie i przejechałem 115,5km w 9godzin. Do listy odwiedzonych gmin mogłem dopisać 4 nowe: Smołdzino, Główczyce, Wicko, Choczewo, (w Krokowej już była wcześniej z rowerem)

-----------------

-----------------



Dzień 5


Budzik obudził mnie o 5:30 jako że z dnia wcześniejszego znów miałem kilka kanapek miałem gotowe śniadanie. Nie wiele było do pakowania i po czterdziestu minutach ruszałem w drogę. Tylko minutę po wschodzie słońca czyli tak jak lubię. Ten dzień miał być właściwie pożegnaniem z R-10 (co prawda następnego dnia w planach był jeszcze krótkie spotkanie z szlakiem) i dotarło do mnie że nie mam ani jednej fotki z oznaczeniem tego szlaku.

Pierwsza napotkana tabliczka była przeze mnie od razu sfotografowana bo szlak po kilku kilometrach odbijał na południe.

Niskie chmury i mgłą oraz słabe światło dodało tajemniczości leniwie płynącej Piaśnicy.
Ciekawe jak by spływało się kajakiem taką rzeczką.

Rower zostawiłem na środku mostku tak jakoś bez pomyślunku bo po chwili spotkałem pierwszą osobę tego dnia, która chciała przejechać po mostku i musiałem biec aby go przestawiać.

Nie jeden Wuj Tom w okolicy grasuje ;)


Droga dobra może nie asfaltowa ale twarda pozwalała na szybkie poruszanie. Podjechałem obok starej kopalni ropy naftowej w Dębkach myśląc że zobaczę coś ciekawego. Otóż niema tam nic ciekawego i nie polecam tam jechać.

Początkowo myślałem że mglisty poranek zmieni się w słoneczny dzień taki jak było drugiego dnia ale patrząc po zwartej mgle i braku wiatru wiedziałem że dzień będzie bez słońca.

Tego dnia nie miałem szans na szerokie widoki i niebieskie niebo.

W Jastrzębiej Górze odwiedziłem najdalej na północ wysunięty skrawek Polski.

Po kocich łbach dotarłem do Rozewskich Latarni. Tak tu są dwie Stara i Nowa. Ta na zdjęciu to Nowa już nie używana. Obecnie trwają przygotowania do udostępnienia jej dla zwiedzających.

Trochę bliżej wybrzeża jest Stara latarnia w Rozewiu i ona jest działającą obecnie latarnią. Ze względu że byłem za wcześnie miałem 1:40 czekania na otwarcie.

Wokół latarni zostały udostępnione dla zwiedzających dodatkowe mikro muzea. Oczywiście też otwarte od 10:00.

Jedne z dostępnych o tej porze ekspozycji to zbiór kotwic, oraz boje sygnalizacyjne.

Towarzystwa dotrzymywał mi mały żebrak obżarciuch.

Jak powiedział mi sprzątający teren latarnik przybłęda pojawiła się 3 dni wcześniej.

Za na mową Latarnika zostawiłem rower i po stromej skarpie zszedłem na dół nad brzeg morza. Parafrazując klasyka "Dalekich widoków nie było ale i tak jest zaj...." . ;)

Czarci Kamień sterczy z wody i czeka na nieostrożnych żeglarzy jak głosi legenda.

O punkt 10 żona latarnika otworzyła kasę i trzy małe muzea o tematyce latarnianej i małą wędzarnio/piekarnie. Ja poszerzyłem swoją kolekcję o kolejny obrazek i w paszporcie zostały mi tylko trzy wolne pola. ;)

Udało mi się też dostać żeton pamiątkowy z latarni.

W drodze na szczyt latarni znajduje się stary już nie używany aparat Fresnela. Znajduje się on na oryginalnej wysokości na jakiej pracował przed modernizacją latarni.

Na szczycie budowli na obrotowym stole stoi panel świetlny.

Tego dnia widoczność była zdecydowanie kiepska.

W muzeum latarnictwa obok latarni obejrzałem kilka starych lamp sygnalizacyjnych.

Ze względu na oddalenie dawniej latarnia była zasilana z własnego generatora.

Rozdzielnia elektryczna opisane po niemiecku. Po obejrzeniu wszystkiego co się dało ruszyłem w stronę Helu.

Przez Władysławowo tylko przeskoczyłem lekko bokiem.

Drogę na Hel pokonywałem w zeszłym roku jadąc tu z Warszawy. Tyle że wtedy pogoda była zdecydowanie lepsza.

Na półwyspie wiatr trochę przegonił mgłę ale i tak słońca nie było widać. Pokonywałem kolejne kilometry nie wiele widząc. Bardzo ciekawiło mnie to czy władze lokalne poprawiły nawierzchnię na drodze rowerowej z Juraty do Helu.

Mijałem puste plaże przy takiej pogodzie sprawiały wrażenia smutnych. Widziałem tylko tych co musieli na nich byli.

W Kuźnicy zrobiłem sobie krótki postój w porcie. Za Kuźnica szybko przejechałem przez Jastarnię i Juratę, a potem okazało się że droga jest taka sama jak była rok temu. W mojej ocenie pretenduje do antynagrody. Co w niej takiego wspaniałego to mikro kocie łby czyli dukt betonowy z wystającymi kamieniami i tak do samego Helu.

Nigdy nie byłem w tym muzeum ale obiecałem sobie je odwiedzić w drodze powrotnej lub przy następnej wizycie na półwyspie (Odwiedziłem je 6 dni później będąc z żoną na urlopie we Władysławowi. Bardzo je polecam osobom zainteresowanym lokalną kulturą i historią. W posiadaniu muzeum jest największy jaki widziałem zbiór żelazek z duszą i różnego rodzaju wag.)

W poecie Helskim były pustki nawet mewy gdzieś wywiało.

Przed wejściem do latarni Helskiej musiałem poczekać aż opuszczą ją zorganizowane grupy.

Krzywo wbita pieczątka ale za to ptaki lecą prosto. Jeszcze brakowało mi tylko 2 do kompletu. Żetonów już nie było, skończyły się.

Widoki za oknem nie powalały za to skupiłem się na aparacie latarni.

Soczewka Fresnela proste i genialne zarazem choć wykonanie już nie do końca takie proste.

Hel we mgle.

Tam gdzieś w białych oparach był mój następny cel na dziś Góra Szwedów ze swoją wyłączoną latarnią.

Schodząc nie mogłem się oprzeć temu ślimakowi.

Pierwszy raz o latarni na Górze Szwedów dowiedziałem się z programu "Naturalnie Polska", wstyd się przyznać bo na Helu byłem już wielokroć i nie słyszałem o tej latarni. Zapragnąłem i ja ją zobaczyć z bliska. Od latarni w Helu dzieli ją niecałe 5 km po leśnych drogach.

Jadąc przez karłowaty las obserwowałem teren poryty starymi umocnieniami wojskowymi.

Przez cała drogę między helskim latarniami tylko raz spotkałem małżeństwo z psami a tak to pustki.

Kiedy dojechałem w pobliże mojego celu i dalej nie było już szans na jazdę, rumaka mego spiąłem z karłowatą sosną i z butami w ręku ruszyłem po piaszczystej ścieżce.

Pierwsze moje spojrzenie na latarnię ;)

Kilka kroków dalej już była widoczna w całej swojej okazałości.

Ścieżka wprowadziła mnie na szczyt porośniętej wydmy. Zastanawiałem się czy można tu chodzić ale na mapie którą posiadałem i na planszach z mapami w półwyspu było zaznaczone dojście, więc podziwiałem spokojne morze i wspinałem się na szczyt wzgórza.

Wyraźnie mogłem obserwować trzy warstwy roślinności.

W końcu dotarłem pod samą latarnię Góra Szwedów, postanowiłem dostać się na szczyt bo wiedziałem że jest to możliwe.

Nie minęła chwila i już byłem w środku. Zastanawiałem się tylko jak bym spadł na dół gdzie jest gruz i szkło to nawet jak bym sobie nic nie zrobił spadając to nie miał bym jak stamtąd samemu wyjść.

Stabilna drabinka w środku pozwoliła łatwo dostać się poziom wyżej.

Tak to wyglądało od góry.

Dalej czekała mnie kolejna drabinka lekko podrdzewiała ale szybko i ją pokonałem.

Byłem na szczycie ;)

Widoczność się trochę poprawiła i pozwalała się cieszyć piękną panoramą.

Za pomocą lornetki zlustrowałem okolicę jak i sąsiednią wierzę wojskową.

Na szczycie spędziłem chwilę ciesząc się że tu jestem i mimo że do końca mojego wypadu było jeszcze trochę kilometrów już wiedziałem że było warto. Gdy zobaczyłem grupkę osób zbliżających się do wieży postanowiłem zejść aby nie musieć się z nimi mijać na górze.

Następni do zwiedzania też planowali wejść na szczyt, chwilę pogadaliśmy i oni ruszyli do góry, a ja na dół do mojego roweru.

Ostatnie spojrzenie na rdzawą konstrukcję.

Rower stał przypięty tak jak go zostawiłem ;) co prawda nie wiele tu osób kreci się po okolicy więc i lęk nie był duży że jak wrócę to go mogło by nie być. Ruszyłem dalej w stronę Władysławowa bo tam na nocleg chciałem dotrzeć. Aby uniknąć jazdy tą samą drogą postanowiłem jechać leśną drogą dokąd się da i potem poszukać przebicia do asfaltówki. Tuż za wojskową wieżą droga skręciła w lewo i przejechałem przez tory kolejowe. Za przejazdem skręciłem w prawo aby za szybko nie wylądować na głównej drodze. Trasa którą wybrałem po chwili zrobiła się mocno piaszczysta i musiałem przepychać rower. Z czasem polna droga zmieniła się w leśną ścieżkę. Dotarłem do rozwalonego płotu z żółtą tabliczką informującą że to teren wojskowy. Żółta blacha była mocno pordzewiała i stwierdziłem że wojsko na pewno by naprawiło płot, a nie zostawiło go rozwalonym. Pojechałem w głąb. Okazało się że znajduje się na terenie małej jednostki. Wszytko było pozamykane i nie wskazywało na to aby ktoś tu przebywał. Tak przejechałem przez cały teren lekko zaniepokojony bo jednak to obszar "zamknięty".  Z czasem dojechałem do drogi utwardzonej i nią wyjechałem z terenu.

To zdjęcie zrobiłem już po wyjechaniu. Jakże zdziwiona była mina w okienku starszego pana z ochrony gdy mu rowerzysta wyjechał z terenu bazy. ;))

Była też stara chyba już nie używana strzelnica. Postanowiłem już nie kombinować i pojechać dalej wzdłuż asfaltu.

Pod drodze podjechałem pod latarnię w Jastarni która nie jest udostępniona dla zwiedzających. Co gorsza nasz dobrze wychowany naród zrobił sobie z okolicznych krzaków szalet więc po prostu śmierdziało wszystkim i wszystko walało się po ziemi. Czemu tak robią nie wiem? Szczególnie że kilkadziesiąt metrów dalej widziałem kilka Tojek. Odwiedzeniem tej latarni zamknąłem plan na ten dzień. Ponownie zastanawiałem się się czy nocować w którymś z kempingów mijanych na półwyspie czy jechać do Władka. Wcześniej planowałem nocleg we Władysławowie i ta opcja wygrała. Dość szybko przeskoczyłem już dobrze znaną trasą do miasta. Tam udałem się pod szkołę przy której miało być pole namiotowe. Niestety zastałem tylko teren ze zniszczoną trawą po namiotach i innych tymczasowych budowlach. Ruszyłem w stronę ratusza aby tam zerknąć na mapę czy rozpytać za noclegiem. Po drodze zatrzymałem się prze jakimś domem nawet nie pamiętam dlaczego. Na ławce przed siedział starszy mężczyzna z młodą dziewczyną (jak się okazało córką) zagaił mnie dokąd jadę kiedy odpowiedziałem że szukam pola namiotowego to poinformował mnie że to pole obok szkoły to tylko lipiec-sierpień ale przy torach jest jeszcze jedno czynne we wrześniu. Już miałem ruszać pod wskazany adres kiedy dziewczyna zaproponowała że jak chcę i mi to nie przeszkadza to za cenę pola dostanę pokój bez pościeli i zimną wodą bo już wyłączyli bojler. Chyba starszy pan nie był zadowolony z tej propozycji ale co tam. Jak dają to czemu nie brać, a zimna woda jakoś bardzo mi nie przeszkadzała. Tak też za śmiesznie małą kwotę dostałem pokój. Zanosiło się że mój jedyny nocleg pod namiotem to ten pierwszy który z założenia miał być pod dachem. ;)


Po kąpieli ruszyłem w miasto coś zjeść. Namiary na dobre jedzenie dostałem od kupla który od kilkunastu lat właśnie we Władku spędza część wakacji. Wcześniej jednak zawędrowałem do portu.

Na całym terenie trwał ruch część ludzi to tak jak ja gapowicze inni wrócili z połowów wędkowych, a jeszcze inni szykowali się chyba do wypłynięcia w morze.

Ja pospacerowałem, powdychałem specyficzny zapach portu, który lubię w przeciwieństwie do ryb.

W porcie nie było za dużo kutrów, widywałem tu sytuacje że kuter cumował do kutra i bo nie było wolnej przestrzeni.

Wychodząc z portu mijałem ludzi kupujących świeżo złowione ryby. Ja poszedłem na ulicę Morską gdzie miałem dobrze zjeść i zjadłem do tego bardzo mi posmakowało piwo z lokalnego browaru Złote Lwy. Najedzony aż nadto wróciłem do pokoju spać, licząc że następnego dnia pogoda się poprawi, a przynajmniej polepszy widoczność.

Tego dnia odwiedziłem 4 latarnie w tym jedną już nie działającą. Przebyłem ponad 116 km w niespełna 11 godzin. Do listy gmin odwiedzonych na rowerze nie mogłem nic dopisać bo we Władysławowie, Jastarni i Helu byłem rok wcześniej.

-----------------

-----------------



Dzień 6


Budzik zadzwonił jak zwykle o 5:30 za oknem był jeszcze zupełnie ciemno. Szybko się wykąpałem dla rozbudzenia jednak czułem zmęczenie postanowiłem że muszę wypić kawę bo jak nie to będzie ciężki dzień. Dlatego wystartowałem dopiero o 6:17 przez noc powróciły mgły. Po cichu nie budząc gospodarzy wyruszyłem w dalsza drogę.

Niedzielny mglisty poranek zapowiadał kolejny dzień bez słońca.

Jedynie kormorany na drzewach dotrzymywały mi towarzystwa, choć muszę przyznać że nie do końca rozumiałem przekaz.

Po raz kolejny wróciłem na R-10 co prawda ledwie na kilka kilometrów.

Szkoda że nie uwieczniłem oznaczeń tego szlaku z zachodniej części Polski. Gdzie było kilka różnych typów oznakowania szlaku, a jeden nawet po niemiecku.

Z R-10 definitywnie pożegnałem się w Pucku, bo chciałem pojechać inną drogą niż rok wcześniej.

Tak czułem się pewny że znam już drogę że wjeżdżając do Gdyni skręciłem w przeciwną stronę niż powinienem. Na szczęście dość szybko się połapałem i poprawiłem kurs na właściwy.

 W porcie kontenerowym panował bezruch, myślałem że tu pracują na trzy zmiany.

Ta skarpa pojawia się w każdej "szanującej" się polskiej komedii romantycznej. W poprzednim roku nie udało mi się dojechać tu bo zapomniałem skręcić z wygodnej drogi rowerowej. Tym razem się udało. W Gdyni to było ostatni postój, trasę prawie znałem więc nie potrzebowałem dodatkowych postojów.

Przy molo stoi latarnia Sopocka która nie jest już latarnią (ma za krótki zasięg światła 7Mm). Tak naprawdę to jest obudowa komina od nie istniejącej już kotłowni. Planowałem wejść na górę do platformy widokowej tej nielatarni jednak zrezygnowałem bo nie bardzo gdzie miałem bezpiecznie przypiąć rower z całym majdanem. Miałem świadomość że za tydzień będę w tym samym miejscu i spokojnie wejdę na górę i tak też się stało.

Chwilę popatrzyłem na molo na młodzież grających w jakimś turnieju koszykarskim. Po czym ruszyłem do Gdańskiej latarni. Pomysł z promenadą nad morską dla rowerów przez całe trójmiasto jest rewelacyjny. Dzięki niej nie miałem problemów z błądzeniem jak to się czasem zdarza w większych miastach.

Kiedy dojechałem w pobliże latarni teren stał się mocno industrialny, przejeżdżając wiaduktem zastanawiałem się czy zawsze jest tu tak pusto?

Czerwone barierki dość rzadki widok w sumie to chyba jedyne jakie widziałem bo te rdzawe się nie liczą.

Po zjechaniu z wiaduktu z za zakrętu wjechałem na peron widmo, widziałem że od dawna już tu żaden pociąg się nie zatrzymuje.

Powiedzieć że farba ze starości się łuszczyła to mało. Ciekawe czy to będzie kolejny zabytek czy rozleci się za kolejne naście lat?

Niespełna kilometr dalej dotarłem do następnej latarni Gdańsk Nowy Port. Nie służy ona już za punkt nawigacyjny i jest własnością prywatną. Ten jaśniejszy fragment cegły widoczny na zdjęciu to ślad po ostrzale w 1939r.

W środku spotkałem przesympatycznego człowieka, jak zobaczył że to przedostatnia pieczątka bardzo się ucieszył. Chwilę porozmawialiśmy bo zastanawiałem się jak to teraz jest z przejazdem pod Martwą Wisłą po otwarciu tunelu. Gdzieś czytałem że muszę z rowerem czekać na specjalny autobus. Okazało się że jeździ co 20 min i nie powinno być problemu.

W drodze na szczyt zobaczyłem miniaturkę w porównaniu z poprzednio widzianymi aparatami latarnianymi.

Latarenka nie jest za wysoka ale znajduje się w "środku" miasta co sprawia że mamy widok na wiele znanych miejsc.

Pogoda była taka sama jak dzień wcześniej i nie specjalnie mogłem zerknąć na zatokę.

Ostatni rzut oka na stara latarnię teraz jechałem do nowej latarni gdańskiej w porcie północnym.

Kiedy dojechałem w okolice tunelu na przystanku dowiedziałem się że nie muszę czekać na specjalny autobus do przewozu rowerów przez tunel. Bo jak są wolne miejsca w zwykłym autobusie  to mogę jechać. Autobus przyjechał jak na zamówienie i kupiłem bilet z tramwajem na autobus który przewiózł mnie pod wodą. ;) Wielokroć wcześniej zastanawiałem się dlaczego jak budowano tunel nie wybudowano chociaż wąskich przejazdów dla rowerzystów, którzy by nie musieli czekać na autobus. Po przejechaniu tunelem już wiem dlaczego. Tunel ma dość stromy zjazd i podjazd. Myślę że dał bym sobie z nim radę ale wiele osób na pewno by miało problem.

Po wyjechaniu z tunelu pogoda jak by na zamówienie zaczęła się zmieniać. Przy składzie kontenerowym tego dnia po raz pierwszy zatrzymałem się aby napić się wody dla schłodzenia.

Kiedy podjechałem pod wjazd do latarni Port Północny w Gdańsku w poprzek jak oczekiwałem stał szlaban. Niestety bez przepustki nie mogłem podjechać dalej, tylko przez dziury w płocie mogłem popatrzeć na latarnią z daleka. Szkoda że dopiero od pracownika ochrony dowiedziałem się że jest możliwość wyrobienia przepustki i podjechania pod latarnie ale bez zwiedzania. Trzeba to załatwić z wyprzedzeniem i tylko Pn-Pt 9-15. To zawsze coś dla kogoś kto planuje w przyszłości jechać tą trasą. Ja byłem w niedzielę i to bez przepustki więc nie mogłem zobaczyć latarni z bliska.

Wracając jeszcze w jednym miejscu miałem możliwość zobaczenia tej latarni z daleka.

Kolejna z ciekawostek gdańskich czemu most jest tylko dla samochodów? Przed wjazdem na most jest znak z zakazem ruchu pieszego i rowerowego. Przez to musiałem zrobić 4 kilometrową pętle po dwóch innych mostach aby dostać się dokładnie na drugą stronę.

W przeciągu godziny z nieba znikły wszystkie chmury, a po mgle nie pozostał ślad. Koło Bramy Żurawskiej podłączyły się do mnie dwie rowerzystki też jadące na wyspę Sobieszewską. Ja natomiast zaliczyłem totalny zjazd mocy. Ledwie pedałowałem. Zastanawiałem się czy nie rozbić gdzieś namiotu z dala od ludzi, a tu trochę takich miejsc było. Przez kilka kilometrów jechaliśmy razem ale moja forma spadała i postanowiłem zrobić krótki postój na słodycze. Dziewczyny pojechały dalej. Ja wchłonąłem liter coli i kiedy odsapnąłem ruszyłem w kierunku wyspy. Poznane rowerzystki jak widziałem pojechały wzdłuż drogi 501, ja nie lubię tak ruchliwych tras. Zresztą i tak miałem jeszcze tego dnia nią jechać. Wybrałem już znana trasą przy petrochemii która jest naprawdę ciekawa i o prawie znikomym ruchu aut.

Rok temu jadąc narzekałem na smród nafty w całej okolicy. Teraz kiedy jechałem nie odnotowałem go zupełnie, zapewne to sprawa wiatru ale i tak bym tu nie chciał mieszkać.

Czy te gazy naprawdę trzeba spalać tak? Nie można by tej energii jakoś spożytkować. Co prawda wygląda to pięknie i ten szum płomienia ;)

Posiadać choć jeden taki zbiornik paliwa i problem z kosztami tankowania auta znika na całe życie.

Zrobiło się gorąco a ja wjechałem na drogę 501 która miała mnie doprowadzić do Jantaru gdzie planowałem nocować na polu namiotowym prawie nad samym morzem.

Zbliżałem się do mostu pontonowego na wyspę Sobieszowską to prawdopodobnie był mój ostatni przejazd tym mostem bo w 2018 roku ma zostać tu oddany nowy most zwodzony. Jak go wybudują to przyjadę tu jeszcze raz aby go obejrzeć.

Po prawej miałem tą część Martwej Wisły która obecnie jest mniej wykorzystywana a po wybudowaniu nowej przeprawy ma ściągnąć żeglarską brać i nie tylko.

8km drogą 501 nie należało do przyjemności brak pobocza i kierowcy wyprzedzający mnie czasem bez odpowiedniego dystansu. Ja mimo to cieszyłem się bo cukier wlany we mnie zaczął przynosić efekty. ;)

Słońce mocno grzało, a cukier dawał siły i zaczął rodzić się plan aby nie nocować w Jantarze ale pojechać aż do Stegny.

Gdy dojeżdżałem do przeprawy promowej przez Wisłę widziałem odpływający prom. Miałem 20 minut przymusowego postoju.

Rowerzysta tak jak ja ale chyba nie miał ochoty na rozmowę. Jak przypłynął prom starał się utargować opłatę za przeprawę. Nie wiem jak mu poszło ale popłynął tym samym kursem co ja.

Czyż nie wyglądałem dumnie ;)

Rower stał, a ja w smartfonie szukałem pól namiotowych w Stegnie i okolicach. Znalazłem kilka nawet coś w Katach Rybackich. Zapadła decyzja że jadę dalej. Zresztą przymusowy postój też dodał mi sił.

W końcu i prom przypłyną po mnie, rok wcześniej po tej stronie wysiadałem z niego.

Po uiszczeniu opłaty 5zł mogłem odbyć już drugą tego dnia podróż bez konieczności pedałowania.

Holownik "Kleń" przeciąga prom zamocowany do lin pomiędzy brzegami, trzeba przyznać że sternik ma wprawę w manewrowaniu. Wydaje mi się że to chyba o "tym" promie opowiada film "Prom" z 1970 roku.

Za raz za przeprawą w Mikoszewie zauważyłem przepiękny stary drewniany dom.

Pokoślawione tory towarzyszyły mi od promu aż do Sztutowa. W czasie wakacji i długich weekendów można nimi jeździć wąskotorówką. Teraz już było po sezonie więc nie miałem szansy zobaczenia jej.

Trasę do Stegny pokonałem we względnym spokoju tylko co jakiś czas mijała mnie fala aut z promu. Spodobał mi się kościół z muru szachulcowego nie bielonego jak domy. Rozruszałem się i postanowiłem podtrzymać plan jazdy jak najdalej się da na wschód.

Do Sztutowa dotarłem chwilę po trzeciej, auto na niemieckich blachach skręciło w kierunku muzeum zorganizowanego na trenie dawnego niemieckiego obozu koncentracyjnego. Też się zastanawiałem czy nie skręcić i nie pojechać odwiedzić te muzeum. Jednak lenistwo wygrało uświadomiłem sobie że musiał bym się dwukrotnie przebierać, bo w ubraniu rowerowym po prostu nie wypadało mi tam wchodzić. Po chwili zadumy nad tym miejscem ruszyłem dalej drogą, z przyrzeczeniem że wrócę tu jeszcze.

Po dojechaniu do Kątów Rybackich miałem chęć jechać dalej, droga była płaska to czemu nie. Po wyjechaniu z Kątów Rybackich droga już płaska nie była, teren mocno się pofałdował i tak aż do samej Krynicy Morskiej. Kiedy tam dotarłem w pedałach miałem ponad 130 km i czułem się zmęczony dlatego postanowiłem że poszukam na początek pokoju, a jak się nie uda to dopiero pola namiotowego. W Krynicy nie było czuć że jest po sezonie na ulicach było wielu turystów jak i praktycznie wszystkie stragany były czynne. Poszukiwania pokoju rozpocząłem od dzwonienia do drzwi domów gdzie były tabliczki o wolnych pokojach. Jednak kiedy gospodarz dowiadywał się że chodzi tylko o jedną noc dla jednej osoby słyszałem że niema wolnych miejsc (które przed chwilą były) albo że na jedną noc to im się nie opłaca. Rozumiem to w sumie. Jadąc w kierunku tamtejszej latarni z coraz mniejszą nadzieją na sukces rozpytywałem o wolny pokój. Jedną przecznice od latarni już tylko dla zasady pytałem i tak zapytałem starszego jegomościa wygrzewającego się na leżaku przed domem o wolne miejsce, okazało się że u niego niema ale jego córka która usłyszała naszą rozmowę z wnętrza domu stwierdziła że ma na jedną noc wolne lokum. Cena nie była jakaś ekstra (w Krynicy Morskiej nie jest tanio), ale tylko 2,5zł wyższa niż musiał bym zapłacić na tutejszym polu namiotowym z prysznicem i prądem. "Lokum" jak to właścicielka określiła okazało się jednopokojowym pawilonem z łazienką, prysznicem i mikroskopijnym aneksem kuchennym, do tego wszystko było nowe i ładnie urządzone zdecydowanie najwyższy standard z jakim się zetknąłem w tej podróżny. Tak byłem szczęśliwy że mi się udało znaleźć nocleg, że zapomniałem o planie odwiedzenia jeszcze tego dnia latarni. Dopiero po kąpieli i ogarnięciu się po podróży przypomniałem sobie o planach, niestety było już po 18 i wizytę w latarni musiałem przełożyć na dzień następny.

Odświeżony ruszyłem w miasto aby poszukać miejsca gdzie można coś zjeść na ciepło. To co znalazłem tym razem, nie zasłużyło na polecenie. Po zjedzeniu postanowiłem zapoznać się z miastem, które z pełnego ludzi na deptakami zrobiło się puste.

W porcie na Zalewie Wiślanym nad żaglówkami latał duży dron. Nie widziałem nigdzie w pobliżu nikogo kto by nim sterował.

Słońce już powoli się chowało, a ja już odczuwałem zmęczenie ostatnich 6 dni podróży. Postanowiłem już nie szlajać się za bardzo po mieście i po znalezieniu poczty wracać do pawilonu i iść spać.

W drodze powrotnej zobaczyłem za płotem ośrodka wczasowego takich to bywalców lasu. Jadąc tu od Sztutowa kilkukrotnie mijałem wielkie tablice z prośbą o nie karmienie dzików. Wygląda że tu jest to faktycznie problem.

Choć przyznam że dla mnie była to okazja zobaczenia ich z bliska ;)

Nawet bardzo bliska.

Do tego młodego dzika miałem około 1 metra. Po takim spotkaniu poszedłem z szerokim uśmiecham do domu spać. Byłem szczęśliwy bo kolejnego dnia miałem odwiedzić ostatnią latarnię morską na polskim wybrzeżu i zanosiło się że zamiast 8 dni całą trasę zamknę w 7.


Tego dnia odwiedziłem 2 lub 3 latarnie zależy jak liczyć (komino-latarnia w Sopocie) ale tylko jedna pieczątka pojawiła się w moim paszporcie, za to przebyłem najdłuższy odcinek bo prawie 135 km w niespełna 11 godzin. Za to do listy odwiedzonych gmin mogłem dopisać kolejne dwie nowe: Sztutowo, Krynica Morska ( pozostałe już były zaliczone wcześniej: Puck -obszar wiejski, Puck - teren miejski, Kosakowo, Gdynia, Sopot, Gdańsk, Gdańsk - obszar wiejski, Stegna)

-----------------

-----------------



Dzień 7

Mimo że nie miałem nastawionego budzika obudziłem się jak zawsze o wpół do szóstej. Stwierdziłem że niema sensu się męczyć w łóżku wstałem i rozpocząłem pakowanie do drogi. Jako że do granicy i z powrotem miałem tylko około 30 kilometrów, a latarnie dopiero otwierali o 10 nie musiałem się spieszyć. 

Wyruszając w stronę granicy z Obwodem Kaliningradzkim chciałem dojechać jak najdalej się da aby przed samym sobą móc powiedzieć że calutkie polskie wybrzeże przejechałem na rowerze. Kolejny dzień przywitał mnie mgłą ale ta była inna i wiedziałem że za godziną maksymalnie dwie będzie bezchmurne niebo i kolejny ciepły dzień.

Wyruszyłem 20 po 6 rano, a słońce było już od kilku minut powyżej horyzontu.

Mimo że słońce już było od godziny na niebie w porcie w Nowej Karczmie tak tego nie odczuwałem. Dopiero w drodze do przystani po drugiej stronie mierzei spotkałem pierwszą osobę na spacerze z psem który naprawdę chciał minie ugryźć.

Przystań rybacka Piaski przywitała mnie ciszą i rosą pokrywającą wszytko co dało efekt połysku.

Na początku wydawało mi się że jestem tu sam dopiero po chwili spostrzegłem rybaka klarującego sieci.

Wyciągarka łodzi rybackich swoje najlepsze czasy ma na pewno już za sobą ale nadal działa i pomaga rybakom wracającym z połowu.

Jak zahipnotyzowany stałem na przystani i chłonąłem widoki.

Bezwietrzna pogoda sprawiła że zatoka wydawała się jeziorem, a nie przedsionkiem morza.

Wszędzie tam stojące stare Ułazy we własnych aranżacjach dodawały tylko klimatu temu miejscu.

Rosa sprawiła że lakier błyszczał się jak świeżo nawoskowany.

Pajęczyny oblepione kroplami wody mieniły się kolorami tęczy.

Zanim ruszyłem w stronę granicy sprowadziłem jeszcze płytową drogę obok przystani.

Kolejna sieć mieniła się na dzikiej róży a ja z bananem na twarzy obserwowałem wszystko w koło i cieszyłem się że jestem tu i teraz.

Po chwili zachwytów ruszyłem w ostatni tylko 3 km odcinek trasy do granicy. W połowie drogi zobaczyłem że z naprzeciwka nadjeżdża zielona terenówka Straży Granicznej. Kiedy podjeżdżała ja zszedłem na bok aby jej umożliwić przejazd po wąskiej drodze. Pogranicznicy zatrzymali się bo okazało się że zainteresowało ich co tu robię o tej porze (las chyba jest pełen oczu). Odpowiedziałem im że jadę ze Świnoujścia tu do granicy na rowerze. Rozbroiło mnie pytanie "Tak bez odpoczynku?", wyjaśniłem że odpoczywałem po drodze a wolę jechać rano niż popołudniu. Chwilę jeszcze porozmawialiśmy, dostałem jasną informację że do samej granicy nie dojadę, a tylko do szlabanu bo dalej nie wolno i nie zastosowanie się do zakazów słono kosztuje. Domyślałem się że gdzieś w okolicy szlabanu jest kolejny sztuczny dzięcioł na drzewie ;) Pożegnaliśmy się miło i rozjechaliśmy w przeciwnych kierunkach.

W końcu po pokonaniu ponad 640 km (sama trasa) przejechałem wzdłuż całego polskiego wybrzeża !!!!  ;)

Do faktyczna granicy jest było jeszcze 400 metrów ale na tablicy wisiał  zestaw paragrafów odstraszających przekroczenia szlabanu, a pamiętając ostrzeżenia spotkanych chwilę temu pograniczników postanowiłem odpuścić te ostatnie metry.

W prawo wzdłuż płotu biegła droga, którą mógłbym dojechać do wierzy obserwacyjnej Straży Granicznej. Jednak odpuściłem bo wieżę mógłbym pooglądać tylko z za płotu. 

W lewo było wejście nr 1 na plażę, ale pchania roweru po plaży na jakiś czas miałem dość. Dlatego wróciłem tą samą drogą którą tu dojechałem.

Wracając obserwowałem teren poryty pozostałościami okopów.

Nawet jakaś stara wartownia się ostała.

Port w Nowej Karczmie już nie był tak klimatyczny jak o wschodzie słońca, za to mogłem zobaczyć jak naprawiają mocowanie wału śruby łodzi rybackiej. Dalsza droga do Krynicy Morskiej po asfalcie przebiegła bez niespodzianek ruch aut był większy ale nadal zdarzały się chwile że byłem jedynym jej użytkownikiem na danym odcinku. W okolicach Wielbłądziego Grzbietu mijałem się z wcześniej spotkanymi pogranicznikami machali z pozdrowieniem (przynajmniej taką miałem nadzieję).

Pod latarnię w Krynicy Morskiej dotarłem o 9 rano a otwierana jest dopiero o 10. Musze przyznać że ta latarnia bardzo mi się spodobała może przez jej intensywny kolor. W czasie godzinnej przerwy zjadłem drugie śniadanie i poczytałem książkę. Na kwadrans przed otwarciem okazało się że ustawiła się społeczna kolejka do wejścia i wylądowałem na samym jej końcu ;)

Dając mój lekko sfatygowany paszport do wbicia ostatniej pieczątki wzbudziłem zainteresowanie osób przy kasie.

Zanim mogłem ruszyć w górę po schodach musiałem się zmierzyć z kilkunastoma pytaniami dlaczego, poco i że mi się tak chce? Nie powiem było to miłe ;)

Na szczycie przywitał mnie pięknie wyeksponowany aparat Fresnela.

Ale kiedy wszedłem na górę i z dusznej galerii obserwowałem panoramę już wiedziałem że dokonałem tego co za planowałem ;)

Zalew Wiślany spowijały jeszcze resztki mgły.

Ostatnie spojrzenie w kierunku granicy i czas ruszać do domu. Aby dostać się do domu musiałem jeszcze do pedałować do Malborka gdzie planowałem przesiadkę w pociąg.

Te 65 km które mi zostały tak wyznaczyłem aby unikać ruchliwych dróg. W Skowronkach zrobiłem zdjęcie zarośniętemu brzegowi zalewu, później zauważyłem że znikły mi magiczne przewody elektryczne ;)

W Sztutowie pożegnałem DW501 i ruszyłem na południe.

Żuławy są płaskie jak stół, a szerokie pola dawały możliwość obserwacji za pomocą lornetki tutejszych zwierząt z dystansu. Co powodowało że często się zatrzymywałem.

Z nieba lał się żar, miałem ogromną chęć na kąpiel. Ale głupio tak komuś do jego przydomowego stawu włazić.

Tras wiodła mnie wąskimi starymi drogami, czasem spod spękań asfaltu wyzierał bruk.

W Rybinie przeciąłem tor którym z Nowego Dworu Gdańskiego dojeżdża w sezonie wakacyjnym kolejka wąskotorowa dla turystów, już jechałem wzdłuż jej torów od Mikoszewa do Sztutowa.

Tu tej tor wydawał się być w lepszym stanie niż tam nad zatoką.

Tak patrzyłem na mój rower i stwierdziłem że w sumie człowiekowi to dużo nie potrzeba. Co prawda nie miałem ze sobą zimowych ciuchów.

Na tak płaskim terenie rzędy drzew w oddali jasno sygnalizowały że tam biegnie moja kolejna droga.

Niestety droga okazała się być mocno nie komfortowa.

Na szczęście dla mnie obok bruku biegło wąskie bite pobocze po którym jechałem bez przymusowego telepania. To nie koniec niespodzianek tej drogi bo 4 km dalej okazało się że opodal remontowana DK7 jest przekierowana na  krótkim odcinku na tą drogę. Co spowodowało że na wąskiej drodze żadne auto nie było mnie w stanie wyprzedzić na dystansie prawie 2 km i wygenerowałem długi korek ;)

Z wielką ulgą przyjąłem powrót DK7 na swój stary bieg. Nie najlepiej się czułem mając na placach olbrzymią ciężarówkę. Mój szlak znów stał się bardziej duktem polnym niż drogą.

Koń mnie przywitał głośnym rżeniem i tak też mu odpowiedziałem. Ale chyba coś nie tak bo zamilkł nagle.

W Lubieszewie zrobiłem sobie krótki postój. Dołączył do mnie pracownik gminny remontujący chodnik, zionęło od niego dniem wczorajszym. Bardzo go ciekawiło co tu robię i dlaczego nie jadę samochodem przecież tak wygodnie. Wskazał mi drugi ciekawy kościół w Tuji we wsi opodal, też po krzyżacki jak ten. Miałem tam się wybrać jednak dojazd był po kocich łbach to sobie odpuściłem i pojechałem w stronę Malborka.

Mały fałda terenu a na niej łowcy wiatru. Co prawda tego dnia nic nie wiało i turbiny stały.

To już była ostatnia prosta do Malborka, zresztą było go widać na horyzoncie (na zdjęciu już nie).

Droga była prosta jak od linijki, a od Kościeleczki wzdłuż asfaltu pojawiła się droga rowerowa która doprowadziła mnie już do miasta.

Stary dworek teraz chyba użytkowany przez więcej niż jedną rodzinę.

Wreszcie dotarłem do zamku-twierdzy, po drewnianym moście przekroczyłem Nugat.

Byłem głodny, Karczma Królewska kusiła mnie, jednak chciałem być jak najszybciej na dworcu aby wiedzieć na którą godzinę dostanę bilet na pociąg z rowerem.

Główna brama do zamku, wiele lat minęło od ostatniej mojej tu wizyty.
(Tydzień później zwiedziłem cały zamek wracając z urlopu i bardzo polecam. Zauważyłem duże zmiany w porównaniu do tego co było kiedyś tu pokazywane)

Po bruku ruszyłem dalej.

Na chwilę przystanąłem przy mapie Szlaku Zamków Gotyckich może to będzie kolejny temat przewodni na wycieczkę rowerową?

W tej fosie na początku lat '90 w strugach letniej nocnej burzy przeżyłem wspaniałą przygodę. Na samą myśl o tym uśmiecham się do dziś.

Pierwszy raz zobaczyłem zrekonstruowaną figurę, zrobiła na mnie wrażenie. To jakie musiała robić wrażenie na przybywających to ludzi w dawnych czasach? (zdjęcie przerobił mi wujek Google i spodobała mi się ta zmiana)

Jasne cegły znaczą odbudowane fragmenty muru twierdzy po ostrzale sowieckim na koniec II WŚ.

Kiedy dotarłem na dworzec było kwadrans po trzeciej. W kasie okazało się że mogę wybrać pociąg IC chwilę po 16 za prawie 130 zł lub poczekać do 17:42 i pojechać za 67,10 zł. Wybrałem tą drugą opcję. Po zakupieniu biletów poszedłem poszukać czegoś do jedzenia. Wybór padł na kebaba jak się okazało w stylu polskim, dlaczego polskim bo jego smak zupełnie nie przypominał kebaba jakiego znam. Ten miał w składzie gotowanego buraka a sosy był zastąpione przez majonez i keczup z Biedronki. W sumie nie było to złe ale zaskoczenie smakowe duże. Najedzony usiadłem na ławce przed dworcem, nie trwało długo jak koło mnie przysiadł się hefalump z pytanie czy nie mam 10 groszy bo mu do chleba brakuje. Z zasady nie wspomagam takich ludzi gotówka, a wspieram dobrami nie na przelew (wiem że jak się naje tym co ode mnie dostał to więcej będzie mógł wydać na alkohol ale jakoś mentalnie mi tak lepiej). Nie bardzo miałem mu co zaproponować po za kanapkami z podróżny których nie zjadłem, zaproponowałem mu je z informacją że cały upalny dzień miałem je w sakwie (co prawda dobrze zabezpieczonej przed przegrzaniem ale jednak). Od razu się zgodził  i już po chwili wcinał mój prowiant do pociągu. W czasie jego konsumpcji poznałem streszczenie życiorysu jegomościa. Najedzony chyba nabrał śmiałości bo ponowił pytanie teraz o 5zł na flaszkę. Odprawiłem go grzecznie acz stanowczo i gość powędrował dalej szukać szczęścia.

Ja posiedziałem jeszcze chwilę i na godzinę przed odjazdem przemieściłem się na peron z którego miał odjeżdżać mój pociąg. Oczywiście poza schodami nie było jak wnieść objuczonego roweru z podziemnego przejścia ale to już chyba taki standard na dworcach PKP.

Pociąg przyjechał o czasie załadowałem się do specjalnego wagony gdzie połowa przedziałów była zlikwidowana i w ich miejsce zamontowano ściankę do wieszania rowerów, a pozostałe 4 przedziały były przeznaczone dla rowerzystów. Aby zapewnić względny spokój podróżnych o ich jednoślady w ściankach między przedziałowych zostały wycięte duże otwory nad głowami siedzących. Takie rozwiązanie umożliwia podróżnym siedzącym w stronę rowerów obserwację ich przez te otwory. Pomyślano też o osobach siedzących tyłem one spoglądając przez te same otwory widziały w lustrze przyczepionym do ściany pierwszego przedziału odbicie swego roweru za placami. Pomysł prosty i skuteczny za razem. Lecz nie pozbawiony wad ale o tym za chwilę. Powiesiłem rower i udałem się do pierwszego przedziału gdzie miałem wykupiona miejscówkę. Okazało się jednak że moje miejsce jest już zajęte przez śpiącą na popielniczkę mocno otyłą kobietę. Ja też mały nie jestem, a jedyne miejsce wolne było obok niej. Wcisnąłem swój zad i próbowałem tam wysiedzieć przy akompaniamencie chrapania obok (ja chrapię, wiem to bo nigdy nie słyszałem). Był upał a ja siedziałem w pierwszym przedziale tyłem do kierunku jazdy nawet otwarte na oścież okno nic nie dawało bo całe powietrze wpadające przez nie wypadało z mojego przedziału dziurami do pilnowania rowerów (to jest ta wada, gdyby zamiast dziur były przezroczyste przegrody nie wystąpił by ten problem). Po kwadransie może trochę dłużej poddałem się i poszedłem do przedziału rowerowego gdzie kontynuowałem dalszą podróż.

Pociąg pędził a ja wraz z kilkoma innymi osobami w przedziale rowerowym okupowałem okna.

Kiedy mój telefon zabzyczał że kończy się mu bateria podłączyłem się do mojej ładowarki w rowerze. Wzbudziło to ogólną ciekawość współpodróżnych na początku myśleli że to może rower elektryczny. Wyjaśniłem że jestem gadżeciarzem i muszę mieć zawsze jakieś zasilanie dlatego opracowałem sobie małą ładowarkę z akumulatorem zasilaną z dynama. Po naładowaniu telefony do 40% odłączyłem telefon i zaraz znaleźli się chętni do podładowania własnych smartfonów. Trwało to aż akumulator w widelcu mojego roweru się rozładował. Taka mała rzecz jak ładowarka przełamała bariery blokady między ludzkiej zaczęliśmy wspólnie rozmawiać o tym skąd czy dokąd kto jadzie.

Za Działdowem przyszedł do nas  konduktor i oznajmił że te drzwi przez które wsiadamy zgłaszają awarie i musimy wysiadać przez drzwi z przodu wagony, a on te zamyka na stałe. Kiedy oddalił się poszedłem sprawdzić jak szeroki jest korytarzyk i czy moja kierownica się zmieści. Na oko wychodziło że nie. Zdjąłem rower z haka i próbowałem jakoś go przecisnąć dla testu. Nie było szans abym przez wąski korytarz w jakikolwiek sposób przeprowadził mój rower. Miałem problem. Przy kolejnej partii sprawdzania biletów poinformowałem o tym konduktorkę. Powiedziała że jak pociąg zatrzyma się na Warszawie Wschodniej to ktoś przyjdzie i mi otworzy te popsute drzwi. Nie pozostawało mi nic innego jak liczyć że tak będzie.

Robiło się powoli coraz ciemniej a ja byłem coraz bliżej domu. Wiedziałem że moja wyprawa się udała i że dałem radę ;) Przyszedł czas zastanawiać się gdzie można by było pojechać następnym razem.

Tuż przed moją stacją pojawiła się ta sama konduktorka której zgłaszałem problem i odblokowała drzwi. Pociąg wjechał na stację zgodnie z rozkładem o 21:02. Zniosłem objuczony rower po schodach (ach te udogodnienia) do podziemnego przejścia i piętnaście minut później byłem w domu.


Ostatniego dnie odwiedziłem ostatnią z brakujących do kompletu latarni na szlaku i przebyłem 100km w lekko ponad 9 godzin. Do listy gmin mogłem dopisać kolejne trzy nowe: Nowy Staw, Malbork - obszar wiejski, Malbork - teren miejski (Nowy Dwór Gdański odwiedziłem rok wcześniej).

Mapa trasy:
-----------------

-----------------



Podsumowanie

Bardzo chciałem przejechać tą trasę, długo się do niej przygotowywałem, a potem kiedy już myślałem że będę musiał ją odłożyć na kolejny rok pojechałem i się udało przejechać całość. Polskie wybrzeże jest bardzo zróżnicowane przez co trasa nie była nudna. Dobra infrastruktura turystyczna zapewniała tani nocleg jak i gastronomię. Co prawda po sezonie jak pokazało życie łatwiej o tani pokój niż o legalne pole namiotowe (planowałem tylko pierwszy nocleg pod dachem resztę w namiocie, a wyszło na odwrót). Po sezonie trzeba też pamiętać że latarnie są otwarte zdecydowanie krócej i nieraz niema szans odwiedzania ich zbyt wielu jednego dnia. Dlatego uważam że najlepszym terminem na tą trasę jest ostatni tydzień wakacji.
W trakcie podróży przypomniałem też sobie o starej zasadzie że plan jest tylko planem i nie można się go kurczowo trzymać aby nie stracić radość z podróży. Improwizacja w trasie też dostarcza frajdy. Czasem w drodze było ciężko, kiedy pchałem rower po piaskach plaży, czy wyciągałem go z grząskiego bagna miałem dość, ale tylko tej przeszkody bo nawet przez chwilę nie pomyślałem o tym aby odpuścić i wrócić do domu.
Poza jednym dniem gdzie nie było słońca, pogodę miałem rewelacyjną a czasem nawet za gorącą co w te wakacje było raczej wyjątkiem niż regułą. Ludzie których spotkałem po drodze byli mi przychylni i pomocni czasem tylko patrzyli na mnie ze zdziwieniem że mi się chce tak pedałować, a mi się bardzo chce bo uwielbiam być w podróży.
Najbardziej przydatnym dodatkiem była lornetka która pozwalała mi zobaczyć wiele ciekawych miejsc i zwierząt bez której było by to niemożliwe. Natomiast zupełnie niepotrzebnie jak się okazało targałem ze sobą zestaw do gotowania którego nie użyłem ani razu. Ale kto wiedział.

W czasie całej mojej 7 dniowej wyprawy (planowałem 8 dni) od wyjścia z domu do powrotu pokonałem na rowerze lub pieszo 742km zajęło mi to 71,5 godziny, a spaliłem przy tym ~50 111 kcal. Odwiedziłem 39 gmina z czego 26 po raz pierwszy na rowerze, a 13 ponownie.

Oto mapa mojej trasy
-----------------

-----------------

Kilka tygodni po powrocie wysłałem mój paszport ze stempelkami do Towarzystwa Przyjaciół Narodowego Muzeum Morskiego w Gdańsku, po niecałym tygodniu otrzymałem z powrotem paszport jak i dwie odznaki.

Brązową i srebrną.

Do kompletu otrzymałem również dwie legitymacje potwierdzające fakt posiadania odznaki z czego ta srebrna upoważnia mnie do wejścia do kilku latarni na polskim wybrzeżu za darmo. Miło jest być w gronie 3995 osób z brązową i 1877 ze srebrną posiadających odznakę BLIZA (stan na 2.12.2016r.).
Teraz czas postarać się o złotą ....

18 komentarzy:

  1. Przeczytałem całego posta. Gratuluję cierpliwości i dokładności opisu. Dobre zdjęcia. Całość wielce OK. Zainteresował mnie fragment na wschód od Rowów. W ubiegłym roku mieliśmy ten sam dylemat czy plażą czy dookoła, ale jak zobaczyliśmy kolesia, który pokonał ten odcinek pchając pusty rower to wybraliśmy drugi wariant. Musieliśmy też objeżdżać Łebsko szerokim ,asfaltowym łukiem. Pozdrowienia

    OdpowiedzUsuń
  2. Znakomita relacja. Przeczytałem i obejrzałem "od dechy do dechy". Moc przydatnych informacji przekazanych tak słowem, jak i obrazem. Pozazdrościć pogody w pierwszym tygodniu.

    "Teraz ruiny bez zakłóceń". :-D - przypomniał mi się Kaczmarek i jego "proszę nie regulować odbiorników, ja naprawdę tak wyglądam". Żadnych aluzji.

    Była okazja przejechania rowerem przez tunel w Gdańsku wiosną ubiegłego roku [http://nakole.net/w_20160423.php]. Wydaje mi się, że nie stromizna odegrała rolę w wykluczeniu rowerzystów z tunelu, lecz pieniądze. Tunel, żeby pomieścić dodatkowo jezdnie dla rowerów musiałby być o dobre 3 metry szerszy. To zwiększa koszty. A kasa jest najważniejsza. Jednak brak możliwości ruchu pieszo rowerowego szczególnie absurdalny wydaje się być właśnie na moście Jana Pawła II. Pokonanie raptem kilkuset metrów przez Martwą Wisłę wiąże się z koniecznością solidnego nadłożenia drogi. I za to Ciebie - turystę, w imieniu Miasta przepraszam ja - gdańszczanin.

    Dodaję stronę do ulubionych i czekam na kolejne ciekawe opisy.

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki ;)

      Gdańsk ma rewelacyjne trasy rowerowe i można przejechać całe miasto na wskroś po nich, w moim mieście jeszcze długo nie będzie takiej szansy.

      Jak byś usłyszał o ponownej akcji otwarcia tunelu dla rowerzystów to daj znać z wielką chęcią bym się wybrał na taką akcję.

      Pozdrawiam

      Usuń
    2. Owszem ostatnimi laty gdańska sieć rowerowa bardzo się rozwinęła. Można dobre kilka kilometrów jechać "po czerwonym". Oczywiście przed kilku laty powstało też sporo istniejących do dziś "ścieżek" typu biała linia dzieląca chodnik na dwoje oraz kilka inwestycji, przy których zapomniano, bądź pominięto cyklistów. Ale w ogólnym rozrachunku JEST DOBRZE.

      Padła swego czasu taka informacja, że raz w roku ma być dzień otwarty tunelu dla rowerzystów, pieszych i biegaczy. Postaram się pamiętać i dać Ci znać.

      Na razie

      Usuń
  3. przeczytałem całą relację wspominając własne eskapady z lat 2002 i 2003, widzę że wiele się zmieniło, czas więc na ponowne odwiedzienie tych stron:)
    latarnia Arctowski nie jest arktyczna (z północy), a antarktyczna ( z południa), popraw opis (w parku miniatur w Niechorzu), a wagon którym wracałeś, to dawny wagon bagażowy, jakie można było spotkać w pociągach do 2002 roku, pamiętam, bo jechaliśmy wtedy z rowerami z Katowic do Kołobrzegu, rowery oddawało się do tego wagonu, gdzie jechały pod opieką obsługi, a my jechaliśmy wygodnie w przedziale, następnego roku tej możliwości już nie było, bo kolej wycofała się z prowadzenia wagonów bagażowych, dopiero kilka lat później, po niewielkich modyfikacjach, wagony te wróciły do obiegu, już jako wagony rowerowe
    pozdrawiam
    Michał

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za komentarz, poprawiłem już błąd. Choć nie wiem jak to się stało że napisałem arktycznego, a nie antarktycznego bo nie mam problemu z ich rozróżnieniem. Chyba zrzucę to na swoje nie ogarnięcie lub korekcję błędów w przeglądarce. ;)

      Usuń
  4. Podobnie jak poprzednicy przewertowałem całość z nie małą satysfakcją! Właśnie w tym /2019/roku wybieramy
    się z kolegami tym szlakiem i podobnie ruszamy ze Świnoujścia. Bardzo cenne uwagi i opisy trasy. Wielkie dzięki.
    O zdjęciach nie wspominam bo są świetne. Od 2016 roku pewnie się trochę pozmieniało ale myślę, że damy radę.
    Różnica jest taka, że planujemy wyjazd w czerwcu, ok 16. Do Świnoujścia musimy dojechać z Kraśnika k/Lublina
    i tu mamy problem. Tych wagonów rowerowych już niema, przynajmniej na tej trasie. Na dokładkę 9-go czerwca wchodzi
    w życie nowy rozkład jazdy PKP i na razie nie ma możliwości precyzyjnego określenia harmonogramu jazdy jak i rezerwacji biletów. Mam już trochę lat i przyznaję, że niewiele jest w stanie mnie zadziwić. Pozdrawiam i gratuluję!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję i ciesze się że mogłem pomóc.
      Co do pociągów to z Lublina do Świnoujścia dojedziecie 3 pociągami TLK21110, EIC42, R78407.
      Teraz dużo lepiej się jedzie przez Zachodniopomorskie bo ostatnimi laty było tam dużo inwestycji w infrastrukturę rowerową.
      Musicie pamiętać że żółty szlak Kluki-Izbica w tym roku (2019) został zamknięty na czas remontu mostka i nie wiem czy go zakończą do czerwca.
      Masz ukryty profil na Blogger i wyświetlasz się jako "Unknown".
      Powodzenie na trasie ;)

      Usuń
  5. Super to zostało opisane. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  6. Super opis ,ruszamy 19.06.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję i powodzenia.
      Dużo się zmieniło w ostatnich latach na plus na tej trasie.

      Usuń
  7. super, skorzystam tego lata :) fajnie jakby jeszcze był gpx do pobrania z całej trasy ;) pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki i ciesze się że się podobało.
      Na pewno w ciągu tych 6 lat od mojego przejazdu sporo się zmieniło. Myślę że na leprze.
      Co do plików gpx to jak klikniesz w prawy róg mapki przeniesie Cie do serwisu AllTrails gdzie możesz pobrać plik trasy.

      Usuń
  8. Świetna relacja z podróży, tego mi było trzeba. W tym roku też zamierzam przejechać taką trasę już ją zaplanowałem :-) Życzę powodzenia w kolejnych wyprawach. Pozdrawiam Robert.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję i cieszę się że się podobało.
      Może jeszcze wrócę do opisywania moich rowerowych wycieczek.

      Usuń